wtorek, 11 maja 2010

Desant pod Bruneval

Desant pod Bruneval

Historia tej wojny nie jest jeszcze znana we wszystkich szczegółach. Ujawniono zaledwie jej fragmenty, choć obejmowała szeroki krąg ludzi, pochłonęła masę ,pieniędzy, i przyspieszyła rozwój co najmniej kilku dyscyplin nauk ścisłych. Na szalę zmagań rzucono wysiłek talentów, wyobraźnię, zbiorową mądrość ośrodków badawczych i zdolność wytwórczą wielu działów przemysłu. Walczące strony notowały na tym froncie niemało własnych pomyłek, sukcesów i doznawanych porażek, które dopiero po latach częściowo zostały odsłonięte. Wtedy też po raz pierwszy do działań lądowych, powietrznych, morskich, partyzanckich, wywiadowczych i dywersyjnych dopisano jeszcze jeden człon - wojnę radioelektroniczną.



Ten tajny instrument walki, umożliwiający wczesną identyfikację samolotów w powietrzu, kontrolę ich ruchu i naprowadzenie na wykryty cel własnych myśliwców, odegrał rolę w bitwie o Wielką Brytanię. Wspierał go wówczas na innej płaszczyźnie system ,”Ultra”, przechwytywania i deszyfrażu radio korespondencji, zaliczany do osiągnięć szczytowych ale gdy fale bombowców nieprzyjaciela znajdowały się już na trasach, gdy liczyły się minuty i sekundy, stacje radiolokacyjne były narzędziem niezastąpionym.


Niemców ogromnie, zaskakiwała sprawność i wydajność brytyjskiej obrony. Anglicy są zawsze na miejscu, nigdv nie rozmijają się z napastnikiem. Wydają się dokładnie wiedzieć, skąd nadlecą bombowce, nawet z góry znać ich liczebność. Wylatują z daleka na ich spotkanie i już nad Kanałem wiążą je walką. Jak to robią? Skąd bierze się ta ich zdumiewająca pewność i jako tajemnicza siła pozwala im nieustannie rozpoznawać trasy lotu niemieckich formacji? Zastanawiali się Niemcy.

Niemcy nie od razu dowiedzieli się, że RAF dysponuje siecią stacji wykrywania i naprowadzania. Ta prawda dotarła do nich później, kiedy przeszli do nocnych ataków, ponosząc znacznie niższe straty. Sami Brytyjczycy zorientowali się wówczas, że w takich warunkach naziemne radiolokatory, a zwłaszcza sama technika łączności i wskazywania ruchomego celu, sprawiają jeszcze niemało kłopotów.

Do rozwiązania tych problemów przystąpiły niebawem odpowiednie placówki, ale w tym samym czasie bardziej niepokojące sygnały zaczęły wpływać z własnych dywizjonów bombowych. RAF rozpoczynał wtedy atakowanie nieprzyjaciela po drugiej stronie Kanału.

Z meldunków wynikało, że w tych nocnych nalotach reakcja myśliwców jest nieznaczna, uderzała natomiast rosnąca celność ognia armat dużego kalibru, co ciekawsze nawet bez pomocy reflektorów. które zwykle smugami światła wskazywały zmienne położenie celu. Wniosek mógł być jeden Niemcy poszli do przodu w doskonaleniu swoich stacji radiolokacyjnych, nastawiając się głównie na opracowanie tych, które miały współdziałać z artylerią przeciwlotniczą. Stan tych badań i osiągnięć nie był dotąd dokładniej znany wywiadowi brytyjskiemu. Nikt oczywiście nie wykluczał, że taki sprzęt jest, ale na samym założeniu nie można było poprzestać.

Czas płynął szybko, przewaga radioelektronicznego systemu obrony z okresu wielkiej bitwy powietrznej, którym szczycił się RAF mogło ulec zachwianiu, grożąc poważnymi następstwami.

Meldunki od załóg bombowców szły potokiem i coraz wyraźniej rysował się obraz dokonań nieprzyjaciela. Niemcy zaczęli wysuwać silne zgrupowania armat przeciwlotniczych
na głębokie "przedpole" Rzeszy, do Holandii, Belgii i Francji, na sam brzeg kanału la Manche. Pokonanie tych barier stawało się coraz trudniejsze, a celność ognia według zgodnej opinii nie malało.

W tym tkwiło zagadka i pytanie, co zrobić, żeby wytrącić wrogowi ten mocny atut z ręki. Cały 1941 rok upłynął pod znakiem daremnego poszukiwania środków zaradczych. Manewr wyminięcia lub obejścia takich rejonów, coraz dokładniej lokalizowanych, wszedł już załogom w krew, lecz dla wywiadu było to rozwiązanie połowiczne. Po prostu nie tędy droga. Tajnymi kanałami poszły zadania na Kontynent, do agentów rozmieszczonych w krajach okupowanych, zwłaszcza we Francji. Nalegano na uzyskanie informacji o miejscach wytwarzania zespołów nowych stacji radiolokacyjnych, o ludziach dopuszczonych do tych prac i żołnierzach Luftwaffe wyznaczonych do ich obsługi.

Tą drogą drugostronnie zaczęły wpływać szczątkowe wiadomości z kilku źródeł, na pewno interesujące, choć do końca niepełne. Na ich podstawie wywiad nie mógł dojść do sedna zagadki. Wyłoniła się pilna potrzebo podjęcia bardziej radykalnych przedsięwzięć.

W takim klimacie powstała zupełnie nawa koncepcja. Nie czekać lecz bezpośrednio uderzyć w czuły nerw. Zdjęcia z powietrza ujawniły, że na 90 metrowej skale niedaleko wsi Broneval, na północ od portu Havre, Niemcy umieścili stację radiolokacyjną. Miał to być jak sygnalizowali Francuzi z ruchu oporu model najnowszy typu "Wurzburg", zaprojektowany w wytwórni Telefunken i w jej zakładach produkowany w krótkich seriach po kilka egzemplarzy.

Wydrzeć wrogowi coś takiego to wielka rzecz, ale jak tego dokonać? Ktoś podpowiedział desant i na tym stanęło. Rozwożono wszystkie szanse takiej wyprawy na francuski brzeg i po uzyskaniu zgody generała Alana Brooke'a, szefa Imperialnego Sztabu Generalnego zapadła ostateczna decyzja. Do brawurowej akcji miała pójść nie jakoś grupa ochotników, lecz kompania spadochroniarzy z 2 brygady do zadań specjalnych łącznie 119 ludzi pod dowództwem majora Johna Frosta, późniejszego bohatera walk o most w Arnhem. On sam dokonał podziału zadań, przewidując nagły atak na koszary, gdzie kwaterowali Niemcy z małego garnizonu i wysadzenie radiolokatora na szczycie skały. Przed tym jednak oficerowie przysłani z ośrodka wywiadu technicznego RAF zgłosili swoje żądania. Pokazano spadochroniarzom Frosta taką stację produkcji brytyjskiej j wytłumaczono im, jakie zespoły i części muszą bezwzględnie wymontować przed założeniem ładunku wybuchowego. Wszak to był główny cel desantu, z takim bagażem mieli wrócić. Odskok planowano z pobliskiej plaży, w lewo od Bruneval, gdzie ląd wybiegał małym cyplem w wody Kanału. Za tą osłoną miały zacumować kutry artyleryjskie i jeden ścigacz z desantem piechoty morskiej w składzie 32 żołnierzy. Im powierzono zajęcie stanowisk na skrawku ziemi z etykietą „przyczółek", aby z tego miejsca obserwowali odwrót poszczególnych grup po wykonaniu głównego zadania. W razie potrzeby mogli wkroczyć do walki, choć takiej ewentualności nikt nie przewidywał. Niemiecki garnizon to zaledwie pół setki uzbrojonych ludzi.

Elitą garnizonu była obsługa radiolokatora kilku oficerów i podoficerów Luftwaffe. Ci nie pozwalali sobie na luz, pracy mieli po uszy. W powietrzu nie było sielanki. Najwięcej czasu zajęło przećwiczenie wszystkich elementów zadania i jego synchronizacja, w przekroju ściśle określonych minut. Frost nie szczędził potu spadochroniarzom i dopiero po miesięcznej zaprawie zameldował, że "wszystko gra". Po kilku dniach odpoczynku. W nocy 27 lutego 1942 roku, kompania wystartowała w siedmiu Dakotach, do których dołączyły Wellingtony z zadaniem zbombardowania portu Havre.

Atak był demonstracyjny, żeby skoczkom ułatwić lądowanie. W stronę francuskiego brzegu ruszył też zespół kutrów na małej prędkości, ale z takim wyliczeniem, by osiągnąć docelowy punkt tuż po zrzucie, pierwszej grupy desantu. Szczęście sprzyjało wszystkim. Rzadki luksus na wojnie, a jednak nic nie zakłóciło wyprawy. Niemcy nie dostrzegli skaczących, nie padł z ich strony ani jeden strzał. Zaskoczeni w koszarach krótkimi seriami z bliska, czmychnęli do sąsiednich jarów, odgryzając się chaotycznym ogniem. W tym samym czasie inna grupa spadochroniarzy, wyczynowców we wspinaczce, wspinała się na szczyt skały. Doszło tam do walki wręcz, na pięści i sztylety, ale cel był już w zasięgu ręki. Cel, ku ich zdumieniu inny od modelu na którym ćwiczyli demontaż. Wymontowano kilka kilogramów części według uznania żołnierzy biorących udział w tej akcji.

Desant wypadł nadspodziewanie dobrze. Jeden spadochroniarz poniósł śmierć, siedmiu odniosło rany, siedmiu innych "wsiąkło", po prostu gdzieś przepadli w mroku. Kompania wróciła do Portsmouth na kutrach, wraz z nią sześciu jeńców. Zdobyte części radiolokatora niezwłocznie
trafiły do rąk fachowców i po żmudnych badaniach odtworzono jego charakterystykę. Stąd otwierała się droga do dalszych prac, ale już z myślą o sposobach zakłócania "Wurzburga".


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz