wtorek, 11 maja 2010

Ostatni lot admirała Isoroku Yamamoto


Ostatni lot admirała Isoroku Yamamoto

"Za wszelką cenę przechwycić i zniszczyć samolot Yamamoto. Prezydent przywiązuje do tej operacji wyjątkowo wielkie znaczenie. Podpisał: Frank Knox minister marynarki". Tak brzmiało zakończenie ściśle tajnej depeszy, którą 14 kwietnia 1943 roku otrzymał ku swemu zdumieniu wiceadmirał Pete Mitscher, od dwóch miesięcy dowódca lotnictwa amerykańskiego na częściowo już wydartych Japończykom Wyspach Salomona.



Pełna treść owej depeszy mogła wywołać osłupienie. Oto admirał Isoroku Yamamoto, głównodowodzący siłami morskimi Japonii, sprawca ataku na Pearl Harbour i inicjator błyskawicznych podbojów w strefie Pacyfiku, filar i bożyszcze cesarskich militarystów, wybierał się w podróż inspekcyjną! Miał na pokładzie bombowca odlecieć z siedziby swego sztabu w Raboul, odwiedzić garnizon w Ballate, zatrzymać się na wyspie Shortland i wylądować w Buin na Bougainville, aby stamtąd jeszcze tego dnia powrócić do punktu wyjściowego. Depesza zawierała pełny harmonogram podróży z' rozkładem godzinowym, przewidzianej na 18 kwietnia, z możliwością przesunięcia jej o jedną dobę w razie ewentualnego pogorszenia się warunków atmosferycznych.

Cel inspekcji nie był znany, ale to już nie miało większego znaczenia. Najwidoczniej swoją obecnością na wysuniętych pozycjach walki chciał dodać otuchy skośnookim napastnikom, zachęcić ich do wytrwania i wykrzesać wolę zaciekłego oporu do ostatniego żołnierza.

W tym czasie bowiem, już po przegranej wielkiej bitwie na Morzu Koralowym, wiodło im się nie najlepiej. Przełomu wprawdzie jeszcze nie było, ale wygasł też impet niedawnych uderzeń, działania utknęły w miejscu i po raz pierwszy sami Japończycy zaczęli odczuwać siłę odwetowych ciosów. Powoli brała górę rosnąca przewaga Amerykanów na morzu i w powietrzu, wyższa jakość ich uzbrojenia i sprzętu, dawał się we znaki przeciwnika ciągły strumień dostaw materiałowych i napływ pośpiesznie szkolonych rezerw. W konfrontacji z tym mocarstwem Japonia nie miała obiecujących perspektyw, jej „blitzkrieg" miał krótki oddech i na dalsze kroczenie po tej drodze cesarstwu zabrakło sił.

Informację o planowanej podróży Yamamoto „admirała Pearl Harbour", jak nazywali' go Amerykanie przechwyciły dwie placówki głębokiego nasłuchu radiowego: na Hawajach i w Dutch Harbour na Alasce. Nadany przez Japończyków radiogram dotarł tam wczesnym rankiem 13 kwietnia i od razu zajęli się nim biegli kryptolodzy. Poprawne odczytanie treści nie było dla nich łamigłówką. Od czasu bitwy o Midway znali już stosowaną przez wrogo metodę maszynowego kamuflażu tekstu, w tym także „szyfr purpurowy", o najwyższym stopniu tajności. Blisko dwa lata trwałoy pracę nad znalezieniem klucza i ten żmudny wysiłek nie poszedł na marne.. Złamany szyfr stanowił od tej pory do końca wojny jedną z najgłębszych tajemnic wywiadu i wąskiego grono ludzi z wysokich organów dowodzenia.


Sensacyjny sygnał o wyprawie japońskiego admirała, najtęższej głowy strategów japońskich, zadziałał jak zapalony lont w bombie. W ścisłym sztabie marynarki momentalnie zawrzało. Kroiła się szansa jedna na tysiąc, zgoła nieprawdopodobna, a jednak całkiem realna. Wszak można przy tej okazji wytrącić go z dalszej gry, pozbyć się na zawsze tego człowieka, który tkwił jak cierń w świadomości społeczeństwa amerykańskiego od czasu potężnego nokautu w Pearl Harbour. Bez echa we własnym kraju taka operacja nie przejdzie, jest pilnie potrzebna do odbudowy nadszarpniętego prestiżu. Oto on, triumfator pogromu floty na Hawajach, tym razem nie doczeka się laurów, a jeśli nawet, to już pośmiertnie ...

Decyzja zapadła w Białym Domu, konsultowano ją z prezydentem Rooseveltem i jego doradcami. Przedmiotem wymiany opinii były wszystkie aspekty likwidacji Yamamoto: polityczne, wojskowe, moralne i psychologiczne. Końcowy wniosek mógł być tylko jeden, dokładnie taki, jak formułowała to depesza do wiceadmirała Mitschera. Od tego momentu sprawa przeszła w ręce bezpośrednich wykonawców pilotów myśliwskich z dywizjonów stacjonujących na wyspie Guadalcanal.

Tylko z tamtejszych lotnisk możne było osiągnąć odległy cel. Przygotowania ruszyły niezwłocznie, bo czasu było niewiele. Kierował nimi major Mitchell, dobierając sobie w drodze ostrej selekcji siedemnastu najbardziej doświadczonych pilotów. Zgodnie z jego propozycją zespół miał składać się z dwóch grup: uderzeniowej i osłony. W pierwszej było sześć samolotów, którym przypadła rola zestrzelenia bombowca, druga złożona z dwunastu maszyn miała zająć się japońskimi myśliwcami. Z depeszy .wnikało; że Yamamoto poleci w osłonie sześciu samolotów Zero, zatem przezorny major Mitchell chciał sobie zagwarantować dwukrotną przewagę nad nieprzyjacielem. Ze strony amerykańskiej w operacji miały wziąć udział wyłącznie dwusilnikowe myśliwce P-38 "Lightning", świetnie uzbrojone szybkie i zwrotne z doczepnymi zbiornikami paliwa o powiększonej pojemności. Dokonane wyliczenia nawigacyjne podpowiadały, że atak winien nastąpić z zaskoczenia nad wyspą Bougainville. W linii prostej była ona oddalona od Guadalcanal o blisko 600 kilometrów, ale po wykreśleniu wszystkich odcinków trasy piloci musieli dołożyć jeszcze około 200 kilometrów.

Kawał drogi, tym trudniejszej, że lot miał przebiegać z dużym „prześwitem" od archipelagu Wysp Salomona na minimalnej wysokości, ze zmienną skaIą prędkości i bez łączności radiowej, Major Mitchell wziął na siebie obowiązek bezbłędnego wskazywania trasy i wszystkich manewrów, reszta była jego cieniem. Plan zakładał, że po minięciu południowej krawędzi Bouqainville tuż za falami i z dala od niej cały zespół wykona ostry zwrot na północny wschód i ze wznoszeniem wyjdzie nad wyspę na wysokość 5000 metrów. Tam w polu widzenia dokładnie o godzinie 9.33 jak można było sadzić na podstawie skrupulatnych obliczeń powinien ukazać się nieprzyjaciel. Powinien, choć nikt w istocie nie wiedział. czy te wykresy i kolumny znaków cyfrowych, te wszystkie wartości Katowe i dokładne poprawki, nie sprawią im zawodu. Jeśli gdzieś w tej nawigacyjnej kombinacji tkwiła pomyłka. Jakiś stopień z nadwyżką lub minusem. Jakieś przeoczenie w różnym przecież układzie prędkości na długiej trasie, to mogli rozminąć się z japońską formacją bez wzajemnego kontaktu wzrokowego.

Osiemnastego kwietnia punktualnie o 7.00 pierwszy klucz maszyn oderwał się od ziemi, za nim gnały na rozbiegu następne i diabelny pech wyłączył ze startu jednego z pilotów. Pękła opona na metalowej siatce, a wraz z nią nadzieja na udział w operacji. Samolot wytracił prędkość, wyskakując z pasa i tam, pochylony na skrzydle, już pozostał, kiedy klucze ustawiały się w szyku. Potem, na przedostatnim odcinku trasy, „wysiadł" jeszcze jeden pilot z grupy uderzeniowej nie mogąc przełączyć kranów paliwa ze zbiorników zapasowych na integralne.

Doszło więc do niezbędnych przetasowań w składzie grup, przy czym piloci porozumiewali się ruchami rąk, żeby nie naruszyć ciszy radiowej. Major Mitchell prowadził pewnie. Jeszcze wiszą nad morzem, jeszcze roztacza się przed nimi zmarszczona wiatrem toń i oto zmiana kursu. Pierwszy myśliwiec zakręca i podnosi smukły dziób. Są w rejonie Bougainville, zielony grzbiet wyspy sunie od czoła, a rozrzucone kluczami samoloty pną się łukiem pod klosz nieba. Widoczność znakomita, czysty błękit i potoki słonecznego blasku, o minutę za wcześnie znaleźli się nad wyspą. Rejestrują tę różnicę czasu mimochodem, wytężając wzrok w przeszukiwaniu ogromnej przestrzeni. Wysokość rośnie, silniki wyją i nagle porucznik Canning, jeden z grupy osłony, melduje: '"Godzina jedenasta! Góra!"

Już widzą wszyscy. Sześć myśliwców i dwa bombowce. Nie jeden, lecz dwa i w którym jest Yamamoto? Kilka sekund potem zakotłowało się w powietrzu, Japończycy zaatakowali pierwsi z przewagą wysokości. Idą na całego, żeby odciągnąć amerykańskie myśliwce od eskortowanych samolotów.

W Ich ogniu ginie porucznik Hine z grupy uderzeniowej, ale dwaj inni piloci, kapitanowie Lamphier i Barber, już dostrzegli gwałtowny manewr bombowców dwusilnikowych G•4M1 "Betty", które poszły w dół, wprost na kobierzec dżungli, aby upodobnić się identycznym kolorem kamuflażu do jej zbawiennego tła.
W dwójkę walcząc seriami na przemian wykończyli jednego uciekiniera, za drugim pomknął już tylko kapitan Lamphier ścigany krótko przez jakiegoś rozwścieczonego Japończyka. Wybawił go z opresji inny myśliwiec, zamieniając Zero w ognistą kulę. Pomoc nadeszła w porę, lecz bombowiec omal nie oderwał się od niego, ryzykując lot prawie na koronach tropikalnych drzew. Musiał więc podciągnąć, i to sporo, żeby go jeszcze raz wytropić wzrokiem daleko przed sobą, Dopadł go i celną serią posłał na ziemię.

Walka nad Bougainville trwała zaledwie trzy minuty. Amerykanie ze stratą jednego pilota i po zestrzeleniu pięciu samolotów szybko oddalili się od wyspy. Dopiero po wylądowaniu w macierzystej bazie i odtworzeniu wszystkich elementów spotkania z Japończykami zorientowali się, że bohaterem operacji był kapitan Tom Lamphier. On zniszczył bombowiec, w którym poniósł śmierć admirał Yamamoto wraz z oficerami sztabu. Rozgłośnia radiowa w Tokio podała tę wiadomość po kilkunastu dniach, Japonia pogrążyła się w żałobie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz