niedziela, 16 maja 2010

Pułapka w suchym doku

Pułapka w suchym doku

Impulsem sprawczym tej operacji były tajne radiogramy, przekazywane do Londynu z zachodniej Francji, z. miasta Nantes u ujścia. Loary, gdzie funkcjonowała rezydentura brytyjskiego wywiadu. Jej szef od początku marca 1942 roku sygnalizował, że w pobliskiej bazie morskiej Saint-Nazaire. Niemcy czynią przygotowania do przyjęcia pancernika "Tirpitz". Informacje te przeciekły do francuskich stoczniowców od nich samych, a zatem mogły być, uznane za wiarygodne. Dla wywiadu Royal Navy była to wiadomość alarmująca „Tirpitz", kolos Kriegsmarine, stacjonował wtedy w Norwegii, siejąc postrach na północnych trasach konwojowych. Na podstawie otrzymywanych meldunków można było sądzić, że w najbliższych dniach pancernik podejmie próbę przedarcia się przez Morze Północne i- Atlantyk do Francji z docelową bazą w St. Nazaire.

Wybór akurat tego portu nie był przypadkowy. Jeszcze w 1936 roku Francuzi zbudowali tam suchy dok o długości 350 metrów i szerokości 50 metrów dla swego supernowoczesnego transatlantyka "Normandie", wówczas jednego z największych w świecie. Kosztowała ta inwestycja aż 150 milionów franków, imponując pomysłowością rozwiązań technicznych i wysokim poziomem wykonania. Tylko w takim doku mogła się zmieścić olbrzymia "Normandie" i tylko tam, w tym jednym porcie. Niemcy mogli przeprowadzić remont swego "Tirpitza", stalowej góry o wyporności 42000 ton.



W Norwegii takich możliwości nie było, suche doki w Hamburgu i Amsterdamie już nie istniały po serii ataków bombowych, pozostał tylko ten ostatni we Francji. Nie bez powodów więc Niemcy naszpikowali rejon St. Nazaire licznymi stanowiskami armat przeciwlotniczych, balonami zaporowymi i reflektorami, lokując ponadto 30 myśliwców dziennych i nocnych na lotnisku Redan z zadaniem obrony portu. Alianckie Wellingtony z trudem osiągały ten cel, ale mimo uparcie ponowionych nalotów i setek zrzuconych bomb suchy dok pozostał nietknięty. Kiedy Londyn dowiedział się o zamiarze przerzucenia "Tirpitza", w Bomber Command rozważano nawet projekt zmasowanego ataku na St. Nazaire z udziałem co najmniej 400 samolotów.

Ta koncepcjo upadła, bo z czymś bardziej oryginalnym wystąpiło admiralicja. Nowy plan zakładał, że atak będzie dokonany w dwóch kondygnacjach: nękający z powietrza i główny z morza w połączeniu z desantem. Grupa kutrów artyleryjskich i torpedowych z piechotą morską na pokładach miało w mroku wtargnąć do portu, wysadzić żołnierzy na ląd i osłaniać ich ogniem, gdy będą operowali w głębi bazy, niszcząc jej urządzenia i instalacje. Pomysł zatem śmiały, lecz zarazem szalenie ryzykowny. Jego podstawowym elementem miało być oczywiście rozwalenie suchego doku.

Tu jednak saperzy byli już bezradni. Żaden przenośny ładunek nie dawał gwarancji wysadzenia potężnych kesonów z betonu i stoli. Wypowiadał się w tej kwestii sam generał R. Hugh, szef królewskiego korpusu wojsk inżynieryjnych, któremu pokazano duplikat takiego doku na Tamizie. Cóż więc zrobić głowią się sztabowcy i ktoś podsunął trafną myśl. Kosztowną wprawdzie, ale absolutnie pewną.

Jej niemym bohaterem stał się wysłużony niszczyciel HMS "Campbeltown", jeszcze "na chodzie", choć kwalifikujący się na złom. Postanowiono tym właśnie okrętem rozbić czołowy keson, na maksymalnej prędkości miał kropnąć dziobem w ścianę i rozłupać ją. Obliczenia wykazały, że rozpędzona masa ponad 1500 ton metalu sforsuje przeszkodę, ale to jeszcze nie wszystko, żeby zniszczenie było całkowite, nafaszerowano kadłub okrętu materiałem wybuchowym, dynamitem i nitrogliceryną, mieszanką zgoła piekielną.

Detonatory ustawione były z, 2,5-godzinną zwłoką co jeszcze bardziej miało zaskoczyć Niemców i spotęgować skutki eksplozji. Wszak nie było wątpliwości, że gromadnie wkroczą na pokład porzuconego "Campbeltowna", zdumieni taką zdobyczą, zaczną go oglądać i właśnie wtedy rozegra się akt najważniejszy. Z okrętu pozostaną szczątki, z nich samych nawet i tego nie będzie.

Tak oto ruszyły przygotowania. Rozpoznawcze samoloty RAF miały na oku kryjówkę "Tirpitza" w fiordzie Alta. Inne z kolei załogi wisiały prawie codziennie nad SI. Nazaire, fotografując każdy metr kwadratowy portu. Tu nie mogło być niewiadomych, z tych zdjęć powstała plastyczna miniatura wielkiej bazy, architektoniczna rekonstrukcja wszystkich obiektów i urządzeń, wszystkich dróg, basenów i umocnień, tyle że w innej skali. Kiedy wyłuskano już z kliszy każdy szczegół i utrwalano go w bryle przestrzennej, zebrała się przy tym "żywym planie" grupa oficerów piechoty morskiej. Pod kierunkiem ppłk. C. Newmana, dowódcy sil desantowych, mieli przećwiczyć całą operację i zapamiętać bezbłędnie jej topograficzne tło, trafić w nocy do wskazanych miejsc w jak najkrótszym czasie.

Rozmieszczenie głównych obiektów przeniesiono z planu w teren do rzeczywistego portu o podobnej zabudowie. W takiej scenerii wszyscy mogił dużo lepiej oswoić się z odległościami i plenerem przyszłej akcji. Tym żołnierzom przypadła rola najtrudniejsza. Podzieleni na małe grupy mieli zaatakować wroga na lądzie i zniszczyć kilkanaście wytypowanych obiektów. Ich koronnym atutem w tej nie równej walce mogło być tylko zaskoczenie, nic więcej. Zdawali sobie z tego sprawę, toteż ćwiczyli ze stoperem w ręku, szlifując do perfekcji każdą czynność. W przedziale tych sekund i minut mieściło się życie, łut nadziei, te zrobią swoje i wrócą, choć na pewno nie wszyscy...

Po zapięciu wszystkiego na ostatni guzik kombinowana flotylla wypłynęła z Falmouth. Było południe 26 marca 1942 roku po niebie cwałowały niskie chmury. W zespole osiemnastu kutrów, różnie uzbrojonych, szedł "Campbeltown". Na pokładach okrętów tkwili piechurzy z grup desantowych. Z tyłu pruły fale cztery niszczyciele, które miały przejąć żołnierzy po akcji, udzielić pomocy marynarzom z zatopionych kutrów i osłaniać zdekompletowaną flotyllę na trasie powrotnej.

Na kilku lotniskach w południowej Anglii szykowały się do startu załogi nocnych bombowców. Planowano, że atak z powietrza będzie pierwszym akordem operacji, odwróci uwagę Niemców od morza i zakończą się w momencie, kiedy piechota wyląduje w St. Nazaire. Dla uniknięcia pomyłek uzgodniono z lotnikami łączność optyczną za pomocą rakiet sygnalizacyjnych. Już w godzinach nocnych w pobliżu brzegów Francji na kursie Brytyjczyków pojawił się okręt podwodny „U-593". Poszły na niego celne bomby głębinowe, został uszkodzony, ale zdołał rozpoznać skład flotylli i przekazać meldunek ostrzegawczy. Z bazy w St. Nazaire niezwłocznie, wyruszyły w morze cztery torpedowce, choć Niemcy zdezorientowani zmianą kursu, celowo zarządzoną przez dowódcę zespołu kmdr. por. E. Rydera jeszcze nie wiedzieli, dokąd, zmierzają te okręty.

Swą pośpieszną decyzją osłabili obronę portu, i bezwiednie pomogli swoim przeciwnikom. Do pierwszego kontaktu z wrogiem doszło w szerokiej zatoce Loary. Było już po północy panował gęsty mrok rozjaśniony w głębi lądu pożarami i eksplozjami bomb. To Wellingtony kończyły swoją robotę, stawiając na nogi cały garnizon w St. Nazaire. Rozczłonkowana flotylla szła w stronę portu z coraz większą prędkością, odpowiadając na wezwania Niemców z obu brzegów, fałszywymi sygnałami świetlnymi.

Nieprzyjaciel nie dopatrzył się podstępu, sądząc początkowo, że to jego własne okręty suną do bazy. Ocknęli się jednak w porę ci z posterunków obserwacyjno-meldunkowych, bo mrugające w ciemności kropki i kreski były po prostu grą na zwłokę. Uderzono na alarm i w połowie drogi do celu kutry znalazły się w ogniu, pod błyszczącym kloszem rakiet oświetlających. Wróg strzelał na szczęście niezbyt celnie i najbardziej wysunięty do przodu "Campbeltown", przyspieszając obroty, nie odniósł żadnego szwanku.

Prowadzony z precyzyjną dokładnością odnalazł keson suchego doku i w ogłuszającym huku staranował go, zatrzymując się między strzaskanymi blokami betonu. W chwilę potem opuściła pokład grupa desantowa, o za nią zaczęły lądować inne z kutrów, które dobijały do brzegów w wyznaczonych miejscach. W porcie aż huczało od strzałów i raz po raz pękał mrok w gejzerach licznych eksplozji.

Zaskoczony wróg dopiero teraz zrozumiał, że słało się coś niezwykłego. Zanim zdążył ochłonąć i uporządkować swoje szyki, brytyjscy saperzy wysadzili w powietrze bądź ciężko uszkodzili wiele urządzeń i budynków. Zaciekła walko przeciągnęła się jednak i zdziesiątkowany desant utknął w głębi miasteczka, już bez drogi odwrotu do swoich kutrów. Przedarli się tylko nieliczni z ponad 600 żołnierzy, reszta zginęła lub znalazła się w niewoli.

W porcie i w drodze powrotnej zatonęły cztery kutry, inne były poszatkowane seriami. W tych dramatycznych chwilach, kiedy uległ pokrzyżowaniu harmonogram operacji śmierć zebrała obfite żniwo, ale główny cel wyprawy został osiągnięty. I to było najważniejsze. W tym jednym punkcie wszystko ułożyło się bez zarzutu. Nazajutrz port jeszcze dymił i cuchnął odorem trotylu. Niemcy wyłapywali ukrywających się żołnierzy w płaskich hełmach, rozdygotani ich desperackim atakiem. Największe zainteresowanie wzbudzał jednak martwy niszczyciel, tłumnie oblegany ze wszystkich stron.

Zaroiło się na jego pokładach i właśnie wtedy, w momencie euforii Niemców dumnych z takiej zdobyczy, ciszę rozdarł potworny grzmot i słup ognia. Siła eksplozji i podmuchu była tak wielka, że rozniosła ludzi w promieniu kilkudziesięciu metrów. "Campbeltown" pękł od środka jak bańka mydlana. Zostawił po sobie stertę pogiętych i połamanych blach, niszcząc do reszty suchy dok i dwa ulokowane w nim zbiornikowce. W mieście jeszcze raz wybuchła strzelanina przynosząc straty ludności cywilnej. Niemcy stracili głowę, podejrzewając, że jakoś druga fala desantu wyszła z podziemia.

Było już po wszystkim. Ogromny dok, legowisko dla "Tirpitza", od tego dnia przestał istnieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz