niedziela, 9 maja 2010

Wyrok na komandosów

Wyrok na komandosów

28 lipca 1943 roku kuter torpedowo-artyleryjski MBT-355 norweskiej marynarki, walczącej u boku Royal Navy, samotnie wyruszył z bazy w Lerwick na Morze Północne z zadaniem atakowania niemieckich statków. Rejs typowy, jeden z wielu w tym okresie, skierowany przeciwko żegludze nieprzyjaciela. Z Norwegii szły wtedy do Rzeszy liczne statki z cennym surowcem, przeznaczonym dla przemysłu zbrojeniowego. Wytropić takiego i posłać go na dno to duży sukces, o czym wiedzieli dobrze i sztabowcy, i marynarze. W tym właśnie celu operowały na tamtych szlakach okręty podwodne i „drobnoustroje", na pozór łupinki, ale szybkie, zwrotne, trudne do wykrycia i nieźle uzbrojone. Ich głównym atutem zaczepnym było podejście z zaskoczenia, krótki atak i tuż po nim odskok na otwarte morze.



Norweski kuter mozolnie pokonał długą trasę i przyczaił się obok skalistej wysepki na zachód od Bergen. Po kilku godzinach wyczekiwania dowódca dostrzegł coś godnego uwagi na krawędzi horyzontu z kierunku północnego pojawił się punkt, który jak się niebawem okazało był frachtowcem. Jeden, potem jeszcze dwa i wreszcie czwarty. Ten ostatni nie wróżył nic dobrego. Kroił wadę ciągłymi zmianami kursu, co było ostrzegawczym sygnałem, że nie jest transportową łajbą, lecz niszczycielem osłony. Próba ataku w takich warunkach to szalone ryzyko, wszak mógł jedną salwą roztrzaskać kuter i zatopić jego załogę, dwudziestu dwóch ludzi.

Tkwili na swoich stanowiskach, oczekując w napięciu na decyzję dowódcy. Ci na pokładzie już widzieli zbliżający się konwój, już bez niedomówień oceniali własne szanse. Na tle wysepki kuter był niewidoczny, mogli więc przeczekać minuty grozy bez obawy o życie. Żaden problem, ale czy po to pchali się po wzburzonym morzu taki kawał drogi, żeby tercz biernie "przyjmować defiladę" trzech załadowanych kolosów i przeklętego niszczyciela? Ten pierwszy na oko największy, już dochodził do osi strzału, idealnie podstawiał swoją burtę pod głowice dwóch torped. Tylko dwóch bo więcej nie mieli, zatem jedna salwa i pełne obroty, aby jak najszybciej wycofać się z matni w chmurze zapalonych ładunków dymotwórczych.

I tak się stało. Grzmotnęli celnie, los trafionego statku był już przesądzany. Sukces niewątpliwy, ale drugi jego rozdział dopisał, niestety, nieprzyjaciel. Niszczyciel dopadł ich bez trudu, obramował gejzerami eksplodujących pocisków i dobił śmiertelnym ciosem. Z załogi ocalało sześciu Norwegów i jeden Anglik radiotelegrafista. Jeszcze tego dnia późnym wieczorem znaleźli się w Bergen.

Epizod wcale nie wyjątkowy, setki takich znała historia tamtych lat, a jednak za jego kulisami kryło się coś znacznie poważniejszego. Jeńców przesłuchał oficer kontrwywiadu Kriegsmarine, leutnant Fanger i szczegółowy meldunek z tych zeznań trafił do komandora Von Schradera, dowódcy bazy w Bergen, Ten, z dnia 18 października 1942 roku, odmówił marynarzom praw jenieckich i przekazał ich lokalnej placówce Służby Bezpieczeństwa SS. Fachowcy od tortur podarowali im zaledwie trzy dni życia. Po krótkim śledztwie skazali wszystkich na śmierć przez rozstrzelanie. Dla zatarcia śladów zbrodni ciała marynarzy obłożyli ładunkami wybuchowymi z zapalanym lontem i wrzucili do morza.

W kilka dni potem do Londynu dotarł radiowy meldunek a tym haniebnym morderstwie. Nadał go rezydent siatki brytyjskiego wywiadu w Bergen, uzyskując tę wiadomość od swego agenta, który był cywilnym kierowcą w tamtejszej placówce SD. Z tego samego źródła przeniknęły również nieco dokładniejsze dane o treści owego rozkazu, o którym do tej pory nikt nad Tamizą nie słyszał.

"Kommando-Befehl" pad takim nagłówkiem był wydany ten zbrodniczy rozkaz dziesięć miesięcy przed odkryciem morderstwa w Bergen. Na jego mocy z osobistej woli Hitlera mieli być od tego czasu rozstrzeliwani wszyscy wzięci do niewoli komandosi. Spośród innych żołnierzy brytyjskich wyróżniał ich tylko rodzaj wykonywanych zadań. a co za tym idzie także i specyficzny program szkolenia. Myśl utworzenia takiej formacji zrodziła się wkrótce po niemieckim desancie w Norwegii, a po upadku Francji pierwsza kompania w składzie ponad dwustu ludzi już ćwiczyła, zapoznając się praktycznie z nową specjalnością.

Wszystkich dobrano z oddziałów Królewskiej Piechoty Morskiej i organizacyjnie byli jej nadal podporządkowani. Taktyka ich działań, ciągle doskonalona, sprowadzała się w istocie do trzech głównych elementów: przerzutu drogą morską do wybranego miejsca na nieprzyjacielskim brzegu, skrytego desantu połączonego z konkretnym zadaniem na lądzie i powrotu. Wracali najczęściej nie wszyscy, odnosząc ciężkie straty.

Niemcy zetknęli się z ich działaniami po raz pierwszy w lecie 1941 roku. Wypady grup desantowych odnotowano najpierw we Francji, patem w Norwegii. W każdej z tych operacji komandosi występowali w polowych mundurach piechoty morskiej ze wszystkimi dystynkcjami i własnym herbem, po prostu bez żadnej maski. W przekonaniu najwyższych władz wojskowych w Londynie to pełne odsłonięcie twarzy miało ich uratować przed represjami gwarantując zarazem zgodnie z Konwencją Genewską - prawo jenieckie.

Niemcy byli sygnatariuszami tej konwencji, można było zatem oczekiwać. że wziętych do niewoli komandosów potraktują tak jak innych żołnierzy brytyjskich. Przeczyły temu wprawdzie liczne fakty łamania międzynarodowego prawa wojennego na morzach, w czym celowały okręty podwodne i krążowniki pomocnicze Kriegsmarine, ale łudzono się, że w akcjach na lądzie nieprzyjaciel postępuje inaczej. Tym większy był szok, kiedy prawda a losie komandosów została bez reszty ujawniona.

Kulisy wydania „Kommando-Befehl" nie są dokładniej znane. Nie wiadomo zwłaszcza, który z tych licznych i zuchwałych desantów tak mocno rozwścieczył Hitlera, że sam podpisał zbrodniczy rozkaz. Zdaniem brytyjskiego historyka Woodwartha punktem zwrotnym był atak na Dieppe 19 sierpnia 1942 roku, już nie wypad małej grupy, lecz uderzenie siłami o znacznie większym składzie: 1057 komandosów i dwóch brygad piechoty kanadyjskiej z pułkiem czołgów pod parasolem setek samolotów. Ten wielki desant okrzyczany przez hitlerowską propagandę jako próbę inwazji - zakończył się dotkliwą klęską ze stratą blisko 4000 ludzi.

Wtedy właśnie komandosów wyodrębniono spośród jeńców i zajęli się nimi funkcjonariusze z resortu Himmlera. Aktem bezprawia zostali poddani szykanom, trafiając do więziennych cel. Najwidoczniej i tego było za mało. skoro w dwa miesiące później z. głównej kwatery fuhrera wyszedł drakoński rozkaz mordowania każdego komandosa.

Bez echa oczywiście nie pozostał. Oto w dziesięć dni po jego wydaniu ruszyła na rybackim kutrze „Arthur" ze Szkocji do Norwegii grupa dywersyjna z niezwykłym zadaniem. Celem wyprawy był fiord Trondheim, a w nim pancernik „Tirpitz", bliźniak zatopionego "Bismarcka". Komandosi zamierzali wykonać atak podwodny, zabierając ze sobą kostiumy i sprzęt płetwonurków, a także dwa uzbrojone w miny małe "pojazdy", przystosowane do pływania w głębinie. Mieli nadzieję. że uda im się rozwalić dno olbrzyma po skrytym doczepieniu tych ładunków.

Zamiar ambitny, niestety, pech pokrzyżował wszystko. Zawiodły obydwa "pojazdy", kiedy znaleźli się w pobliżu fiordu. Odmówił także posłuszeństwa przeciążany długą pracą silnik w kutrze. W tej fatalnej sytuacji komandosom pozostała ostatnia szansa: próba przedarcia się da Szwecji przez norweskie szczyty. Wysiłek nieludzki. na dodatek w obcym terenie i we własnych mundurach. Da upragnionej granicy dobrnęło sześciu, jeden zmarł zamieniony w sopel lodu i ostatni, Robert Evans, wpadł w ręce Niemców. Zabrał go po ciężkim zranieniu patrol strzelców górskich. Odzyskał zdrowie w szpitalu, ale tylko po to, aby mógł złożyć zeznania. Przesłuchiwał go między Innymi wiceadmirał Siemens, dowódca floty w północnej Norwegii. Nie uczynił nic sprzecznego z prawem, co jednak dla Niemców nie miało znaczenia. Wystarczyło, że nasil mundur Rayal Marines. Po rozstrzelaniu w Narwiku jego ciało hitlerowcy zatopili.

Taki sam los spotkał grupę komandosów ujętych w grudniu 1942 roku po udanej akcji u ujścia Żyrondy we Francji. Uszkodzili cztery statki, lecz wróg odciął im drogę odskoku. Trzech ocaliło życie, dzięki udzielonej im pomocy. W przebraniu zdołali wymknąć się poza pierścień obławy. Pięciu pozostałych Niemcy postawili pod mur.

Zginęli w swoich mundurach jak wielu innych, bo lista tych zbrodni jest długa. Przykład członków załogi kutra MBT-355 dowodzi, że hitlerowcy według własnego uznania tytuł komandosa potrafili także przypisać marynarzom.

W lipcu 1943 roku tylko okruchy tych faktów ujrzały światła dzienne. Mord w Bergen na tyle jednak poruszył opinię publiczną, że na falach londyńskiej rozgłośni BBC padło ostre ostrzeżenie pod adresem wykonawców rozkazu Hitlera. Do głosu doszedł argument najmocniejszy: odwet na jeńcach niemieckich z Kriegsmarine. „Za jednego komandosa głosił komunikat z dnia 8 sierpnia 1943 roku rozstrzelamy pięciu marynarzy w ich najlepszych mundurach ze wszystkimi odznaczeniami i z podaniem nazwisk". Identyczne ostrzeżenia nadawano w języku niemieckim na krótkich falach. Czy przyniosły jakiś skutek? Pytanie do dziś pozostaje bez odpowiedzi.

Tagi: Historia II wojny światowej, Mord w Bergen, operacje komandosów II wojna światowa,

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz