niedziela, 13 czerwca 2010

Debiut działa "Ferdinand-Elefant"

SdKfz 184 "Ferdinand-Elefant"

Pojawiły się 17 czerwca 1943 roku około godziny dziewiątej w pasie Frontu Centralnego na północ od Kurska. Debiut wypadł na płytkim przedpolu 317 dywizji piechoty, wchodzącej w skład 13 armii ogólno wojskowej. Dwa potężne działa pancerne nieprzyjaciela podeszły na odległość prawie kilometra i otworzyły celny ogień. Radzieccy artylerzyści odpowiedzieli natychmiast z 45 mm armat przeciwpancernych, ale spotkał ich zawód. Pociski trafiały bez mała jeden w jeden, niestety, bez skutku. W szkłach lornetek widać było tylko rozbłyski i slupy wymiatanego kurzu, dwa kolosy strzelały jednak dalej. Ciężkie granaty wroga spadały na rowy piechurów i stanowiska armat, część poszła w głąb pozycji, na tyły dywizji i jej sąsiadów.



Prawie godzinę trwała walka. Napastnik wycofał się sam, przypuszczalnie po wyczerpaniu amunicji. Wśród radzieckich żołnierzy zapanowało poruszenie i zdumienie. Cóż to za nowy oręż Niemców? Z jakiej stali zbudowany, że nie dały mu rady podkalibrowe pociski zmodernizowanych przecież własnych armat przeciwpancernych? Jak i czym dobrać się do tych ruchomych gigantów, jeśli znowu podejdą lub zaatakują w większej liczbie?

Rozdzwoniły się telefony, posypały meldunki. Generał Panków, dowódca artylerii 13 armii, uważnie studiował ich treść. Wiedział już, że to były po raz pierwszy użyte przez wroga ciężkie działa samobieżne nowego typu. W jednym z ostatnich biuletynów specjalnych dowództwa Frontu Centralnego zamieszczono wstępną informację o tych wozach. Niezbyt jeszcze dokładną, ale dzwonek alarmowy już był naciśnięty. Własne rozpoznanie sygnalizowało, że te działa zauważono w składzie niemieckiej 9 armii polowej generała Modela, która tworzyła pierwszy rzut Grupy Armii „Środek" feldmarszałka von Klugego, skierowana do samodzielnego uderzenia na wojska Frontu Centralnego, grotem od północy na południe, w stronę Kurska. 2 niepełnych danych wynikało, że te nowe działa szturmowe jak określał biuletyn o masie własnej około 60 ton są uzbrojone w armatę dużego kalibru i prowadzą ogień tylko z przystanków, łatwo grzęzną na podmokłym i miękkim gruncie, a przy gwałtowniejszych manewrach spadają im gąsienice. W tylnej ścianie masywnego kadłuba miał znajdować się otwierany bądź stole otwarty luk do wyrzucania łusek, czuły punkt i dobry cel dla piechurów pewnie miotających przeciwczołgowymi granatami. Nazwa wozu nie była jeszcze znana, tak jak i grubość jego pancerza, tę ostatnią zagadkę artylerzyści musieli rozszyfrować sami już w walce.

Pierwsze starcie wypadło niepomyślnie. Generał Panków, słusznie przewidując, że dla zademonstrowania swej bezkarności Niemcy powtórzą wypad, sięgnął po atut niezawodny. Rozkazał skrycie podciągnąć i zamaskować na przednim skraju cztery armaty 122 mm z armijnego pułku artylerii. Dobrano najlepsze działony, mistrzów celnego ognia. Nikt już teraz nie mógł mieć wątpliwości, że drugi pojedynek zakończy się innym wynikiem. Armaty te wzoru 31/1937, strzelały przeciwpancernymi granatami o masie 25 kilogramów i prędkości początkowej 800 metrów na sekundę, rozwalając wszystko, czym dysponowali Niemcy w swoich wojskach pancernych. W walce z nimi nie miał żadnych szans nawet zachwalany „Tygrys", toteż ten nowy wóz jak sądzili artylerzyści też nie mógł być jakimś wyjątkiem.

Do spotkania doszło już następnego dnia. W identycznym prawie miejscu, choć o innej porze. Dwa kolosy, żywa kopia już widzianych, zatrzymały sie przed niskim nasypem kolejowym, szukając celu. Niemcy nie spieszyli sie, ten pokaz siły to w ich przekonaniu też element gry. Napięcie w okopach rosło i w pewnej chwili piechurzy usłyszeli ostry grzmot dwóch własnych armat a tuż po nim kilka następnych z czterech luf. Echo zawibrowało w powietrzu, a tam, gdzie stał nieprzyjaciel, buchnęły jęzory ognia i tłusty dym. Niskim basem dudniły eksplozje amunicji w obu wozach. Tym razem Niemcy nie zrobili z niej użytku, cały zapas poszedł w niebo, do reszty niszcząc wnętrza stołowych gigantów.

Piechurzy skwitowali ten sukces owacją na cześć kanonierów. Wszak mieli dowód w zasięgu wzroku, absolutnie pewny, że „nie taki diabeł straszny" i jest na niego sposób. Pomknęła ta wiadomość po kablu w głąb 13 armii, do dywizji, pułków i batalionów, do sąsiadów i oddziałów odwodowych. Pokrzepiająca, choć i wzbudzająca niemałą troskę w dowództwach i sztabach. Jeden „pokaz" to jeszcze nie wszystko, to zaledwie zapowiedź, że wałka z tymi wozami będzie trudna. Dotychczas miejsce armat 122 mm znajdowało sie z reguły w głębi obrony, teraz w innej roli miały być przesunięte na jej przedni
skraj. Jak przeprowadzić taki manewr zmiany stanowisk ogniowych w toku walki? Jak wycofać zagrożone działony, kiedy nieprzyjaciel podejdzie zbyt blisko?

Pytań i wątpliwości było sporo, ale co najważniejsze odpowiedź strony radzieckiej na wprowadzenie do działań nowych typów czołgów, włącznie z ostatnio wykrytym działem samobieżnym, nie ograniczała się tylko do użycia tych armat. Do czasu bitwy pod Kurskiem przemysł obronny ZSRR dostarczył wojsku ulepszone 45 mm armaty przeciwpancerne z wydłużeniem lufy do 68 kalibrów, szeroką falą napłynęły doskonałe dywizyjne 76 mm armaty ZiS-3, a od 15 czerwca 1943 roku wdrożony został do produkcji nowy model 57 mm armaty ZiS-2. lekkiej, niskiej i wyróżniającej się skutecznością ognia. Na front szły strumieniem działa pancerne SU-76, SU-122 i SU-152, te ostatnie stały sie wkrótce postrachem hitlerowskiej „panzerwaffe". W kulminacyjnej fazie gigantycznej operacji na łuku kurskim zastosowano kasetowe bomby kumulacyjne, PTAB-1,5 i PTAB-2.5, które były zupełnym zaskoczeniem dla wroga. Zrzucane salwami ze szturmowców IŁ-2 niszczyły bez wyjątku każdy wóz bojowy, co musieli przyznać sami Niemcy.

Tak więc ich nowe działo samobieżne, „pełzający bunkier”, niewiele mogło zdziałać dla zahamowania klęski. Zaprojektował go profesor Ferdynand Porsche, nadając mu własne imię, zmienione później na katalogową nazwę „Elefant". W jego konstrukcji wykorzystano wiele elementów z seryjnego „Tygrysa , w tym między innymi armatę identycznego kalibru, ale o dłuższej jeszcze lufie. Faktyczna masa własna wozu wynosiła 68 ton, zróżnicowany pancerz w płytach najgrubszych, czołowych i burtowych, miał 185 - 200 mm, co było wówczas unikatem. Olbrzymi „Ferdynand", sklasyfikowany przez Niemców jako ciężki samobieżny niszczyciel czołgów, rozwijał niewielką prędkość 20 km/h na twardej nawierzchni, jego zasięg wynosił 150 kilometrów, załoga składała się z sześciu ludzi.

Guderian, wtedy generalny inspektor wojsk pancernych Wehrmachtu, dat mu taką opinią: „Skonstruowany przez profesora Porschego na bazie Tygrysa posiada! napęd elektryczny i był uzbrojony w armatę 88 m L/70, wmontowaną w nieruchomą wieże na wzór dział szturmowych. Poza tą armatą o długiej lufie nie posiadał żadnej innej broni, wskutek czego w walce z bliska był bezbronny. W tym właśnie, mimo grubego pancerza i dobrej armaty, leżała jego słabość. Skoro jednak już go zbudowano, i to w liczbie 90 sztuk, musiałem go użyć, jakkolwiek z taktycznego punktu widzenia nie podzielałem zachwytu Hitlera dla tego dzieła jego ulubieńca Porschego".

Z tych wozów sformowano 635 pułk ciężkich samobieżnych niszczycieli czołgów (odwodowy) w składzie dwóch batalionów po 45 „Ferdynandów" w każdym. Z początkiem maja 1943 roku przerzucono go do dyspozycji dowódcy 9 armii polowej, ale najpierw znalazł sie na poligonie w głębi frontu. Przed skierowaniem do walki musiał przejść próbą „ruchu i ognia", która trwała kilka tygodni.

Wtedy właśnie „Ferdynandy" po raz pierwszy znalazły sie także na taśmach filmowych radzieckich samolotów rozpoznawczych i na tej podstawie sformułowano wstępną, informację o tych nie znanych jeszcze wozach. Wyróżniały sie rozmiarami sylwetki, nie mając sobie równych. Ten element rzucał sie w oczy, tak jak zwracała uwagą krzątanina załóg przy zerwanych gąsienicach. Dla fachowców dowód niezbity, że w konstrukcji zawieszenia coś szwankowało i tą wadę często przymusowy postój po energicznym zakręcie podpowiedzieli oni własnym pancerniakom i artylerzystom.

Unieruchomiony nawet na krótko cel, zwłaszcza tak duży to przecież szansa nie do pogardzenia w ferworze watki. Można mu „dołożyć" szybkim ogniem z kilku kierunków.

Brak broni do walki z bliska Niemcy próbowali zrekompensować, instalując na uproszczonej podstawie jeden karabin maszynowy, z którego można było strzelać przy otwartym włazie górnym.

Postanowili również przydzielić każdemu „Ferdynandowi" drużynę fizylierów do bezpośredniej osłony przed piechurami niszczycielami czołgów. Najbardziej jednak liczyli na skuteczność tych wozów w walce z dystansu, z głębokości 1500-2000 metrów, rezerwując im miejsce za plecami nacierających wojsk.

W zderzeniu z rzeczywistością te wszystkie zabiegi i kalkulacje sprawdziły się tylko częściowo. Rzucane do walki „Ferdynandy" z reguły jako wsparcie czołgów, w znacznej odległości za nimi, były na równi z nimi niszczone ogniem radzieckiej artylerii. W pojedynkach z działami pancernymi SU-122 1 SU-152 żadnej przewagi nie mogły sobie przypisać, a dochodziły do tego jeszcze ataki z powietrza, grad małych bomb. świdrujących a górne płyty stężonym strumieniem ognia o najwyższej temperaturze. Przed nimi, jeśli tylko osiągnęły cel, nie było ratunku.

Nie wiadomo, ile ,, Ferdynandów" stracili Niemcy na łuku kurskim. Porsche w każdym razie nie wznowił ich produkcji, ostatnie wozy z jedynej serii 90 sztuk były wybijane także i w Polsce w 1944 roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz