sobota, 7 maja 2011

Akcja Żubr

Akcja Żubr

Akcję pod kryptonimem „Żubr" mieli przeprowadzić partyzanci oddziału im. Chmielnickiego z brygady „W imię Ojczyzny", działającej na Białostocczyźnie. Kryptonim musiał im na razie wystarczyć: o tym, co się za nim kryje, mieli się dowiedzieć na miejscu akcji. Tak źle jeszcze nie było, głodni nie chodzili żywności dostarczała im okoliczna ludność w zamian za przedmioty codziennego użytku i narzędzia zdobyte na wrogu, a i w puszczy można było się niezgorzej pożywić, choć tylko w lecie. Przypuszczali, że prędzej już będzie to polowanie na „żubra" w osobie któregoś z hitlerowskich dygnitarzy.



A dygnitarzy tutaj nie brakowało. Puszcza Białowieska, ten największy na nizinie środkowoeuropejskiej masyw leśny, liczący ponad 1250 kilometrów kwadratowych, była stałym obiektem zainteresowania władz okupacyjnych. Bytujące w niej zwierzęta jelenie, samy, rysie, gronostaje, wydry i żubry kusiły wysoko postawionych w hitlerowskiej hierarchii amatorów polowań. W lutym 1937 roku przebywał tu w towarzystwie prezydenta Ignacego Mościckiego i generała Kazimierza Sosnkowskiego wielki łowczy III Rzeszy - Hermann Goring. Po upływie dwóch lat ten przedwojenny gość poczuł się panem na puszczańskich włościach, a później zaczął zabiegać u Hitlera, by dał mu je w prezencie gwiazdkowym. Tak czy owak sprawował nad puszczą pieczę.

A zaczął od wprowadzenia „niemieckich porządków". Lasy zostały podzielone na kwartały o powierzchni 500 metrów kwadratowych, miedzy nimi wycięto przesieki, zbudowano drogi dla motocykli, a nawet samochodów. Stworzono cały system alarmowy. Do przerzutów wojska i policji przystosowano kolejki wąskotorowe, przecinające w wielu miejscach puszczę. W Białowieży umiejscowiony został sztab kontrwywiadu i ośrodek zwalczania ruchu oporu. Częstym gościem bywał w nim generał SS i policji Erich von den Bach Zelewski. W pałacyku myśliwskim osiadł na stałe nadłowczy Schrping. Przedtem, latem 1941 roku, w famach tak zwanego terroru prewencyjnego, spacyf ikowano 34 wsie położone na terenie puszczy.

Mimo to puszcza nie poddawała się dyktatowi okupanta. Znaleźli się w niej ludzie, miejscowi i przybysze, którzy przeciwstawiali mu się z bronią w ręku. Jeden po drugim powstawały oddziały partyzanckie. Ich zadaniem była przede wszystkim dywersja. Ale co szkodziło przy okazji psuć Niemcom polowania? Wystarczało kilka wybuchów min i ostrzegawczych serii z automatów, by myśliwi brali nogi za pas. Polując na zwierzynę, mogli sami stać się obiektem polowań dla „leśnych ludzi", o których krążyły legendy...

Niemożliwe jednak, żeby coś takiego stało się celem akcji pod kryptonimem „Żubr". Nastała już wiosna 1944 roku i Niemcom nie w głowie były polowania. A jednak oddział im. Chmielnickiego zagłębiał się w puszczę coraz to bardziej i bardziej. Nie był to już marsz. Raczej przeprawa, tyle że żywiołem była nie woda, lecz leśna gęstwina, prawdziwe „leśne morze". Rzeczek i strumieni też po drodze nie brakowało. Były za szerokie, żeby przez nie przeskoczyć, a za wąskie, żeby się przeprawiać zresztą, skąd wziąć w puszczy środki przeprawowe?

Niekiedy łączyły dwa brzegi zwalone pnie drzew, ale przeważnie drugi brzeg trzeba było osiągać w bród, wybierając przedtem ścieżki, którymi zwierzęta chodziły do wodopojów. Nigdzie śladu człowieka. Zabrnęli w puszczę juz tak daleko, że zwątpili w możliwość spotkania tu jakiegokolwiek Niemca, co dopiero niemieckiego dygnitarza. Co wiec, u licha, z tym kryptonimem „Żubr"? Wytłumaczenie mogło się znajdować tylko w piśmie otrzymanym przez szefa sztabu oddziału przed wymarszem. I rzeczywiście. Po kilku dniach szef sztabu uznał, że są na miejscu akcji, zebrał wszystkich i odczytał pismo: „Do dowódcy oddziału imienia Chmielnickiego towarzysza Ba kuna i szefa sztabu oddziału towarzysza Szewczenki. Według uzyskanych przez sztab brygady danych Niemcy zamierzają wywieźć z puszczy żubry lub je wyniszczyć w okresie wycofywania się.

Nakazuję opracować plan operacji mający na celu uratowanie zwierząt towarzysze są osobiście odpowiedzialni za wykonanie zadania. Powierzcie wykonanie go towarzyszom, których darzycie największym zaufaniem. Do nich obowiązkowo włączcie towarzysza Michaiła Tiszczenkę, przeciwpancerny pluton Konstantina Buczowa oraz miejscowego partyzanta Jana Ochryrniuka. O realizacji zadań meldujcie co tydzień. Kombryg Martynow".

Wszystko stało się jasne. Wiec jednak w akcji „Żubr" rzeczywiście chodzi, o żubry. Nie powiedziano im tego wcześniej ze względu na konieczność zachowania jak najdłużej tajemnicy. Niemcy w tym czasie wzmogli penetrację szeregów partyzanckich, należało więc liczyć się z przeciekiem, który niewątpliwie spowodowałby kontrakcję okupanta. Wśród stacjonujących tu żołnierzy niemieckich byli przecież leśnicy całkiem dobrze znający puszczę. Lepiej już, żeby myśleli, iż partyzanci interesują się wszystkim tylko nie żubrami. Uniemożliwić partyzantom minowanie dróg i torów kolejek Niemcy nie byli w stanie. Ale żubr to tylko zwierzę, w gruncie rzeczy bezbronne.

Tak rozpoczęła się dla oddziału im. Chmielnickiego „pastusza służba". Partyzanci żartowali z siebie, że przyszło im liczyć ogony zamiast gromić faszystów, ale do akcji przystąpili z całą powagą. Czuli się gospodarzami puszczy i nie mogli pozwolić na wyniszczenie tak rzadkich i cennych zwierząt. Jak powiedział później dowódca brygady „W imię Ojczyzny" M. Jankowski — „Martynow": „naród może nam wybaczyć wiele strat i niepowodzeń, ale tego by nam nie wybaczył"...

Musieli przede wszystkim ustalić miejsce pobytu żubrów i zatrzymać je w trudno dostępnych częściach puszczy. Udało się „zlokalizować" kilkanaście. Byli to trudni podopieczni. Mimo stałej obserwacji raz po raz znikały z oczu, by niespodziewanie znów się pojawić bywało, zachodząc człowieka od tyłu. Jeden taki „król puszczy", o przy tym „wędrowniczek", wywiódł podążającego za nim opiekuna aż nad Bug, po czym przepłynął na drugi brzeg.

„Pastusza służba" trwała dwa miesiące. Skończyła się tym, że oddział otrzymał zadanie powstrzymania wycofujących się Niemców przed wejściem do puszczy od południa, gdzie był rezerwat żubrów. Partyzanci wykonali je bez jednego wystrzału. Zwalali na drogi pnie drzew, obok stawiali znaki na wzór niemiecki, wskazując objazdy wolne od min, z daleka obserwowali, jak niemieckie czołówki kolumn skręcają zgodnie z kierunkowskazami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz