niedziela, 15 maja 2011

Tankietki w Wojsku Polskim

źródło: wikipedia

Tankietki w Wojsku Polskim

O dużej popularności tych czołgów zadecydowała reklama obrotnych przedstawicieli koncernu Vickers-Armstrong, znanego producenta broni i sprzętu wojskowego. Pod koniec lat dwudziestych w Wielkiej Brytanii lansowana była koncepcja całkowitego zmechanizowania wojsk lądowych i nasycenia ich lekkimi wozami bojowymi, inaczej mówiąc, maksymalnego opancerzenia piechoty, posadzonej na własne środki transportu i walki. Stosownie do tych nowatorskich poglądów dwaj angielscy inżynierowie, J. Carden i V. Loyd, przedstawili kilka projektów takich wozów i od 1929 roku zostały one wdrożone do produkcji seryjnej w dwóch podstawowych wzorach Mk V i Mk VI, minimalnych rozmiarów i uzbrojonych w karabin maszynowy z możliwością zastosowania broni wymiennej.

W ślad za tym poszła w świat fama, że te nowe czołgi potocznie zwane tankietkami są niezawodne, proste w budowie i najtańsze. W prasie fachowej pojawiły się ich opisy, wytwórnia chętnie rozsyłała prospekty delegacjom zagranicznym, urządzano efektowne pokazy i ten „ruch w interesie" zrobił swoje. Posypały się zamówienia, otwierając przed koncernem żyłę złota, bo aż szesnaście państw zakupiło model Mk VI, w tym sześć z prawem rozwinięcia produkcji licencyjnej.

Angielski pierwowzór tankietki Carden-Loyd był budowany w postaci oryginalnej bądź zmodyfikowanej przez nowych użytkowników, jak przykładowo biorąc w Związku Radzieckim, Francji i Belgii. Wśród nabywców znalazła się także Polska. Zgodnie z decyzją Ministerstwa Spraw Wojskowych w czerwcu 1929 roku sprowadzono do kraju jedną tankietkę, którą demonstrowano na poligonie w Rembertowie, a wkrótce potem partię jeszcze dziewięciu takich wozów. Wystąpiły one po raz pierwszy na jesiennych manewrach tegoż roku, ciesząc się początkowo uznaniem.

Z czasem jednak w kolejnych próbach, prowadzonych w trudniejszych warunkach, zachwalany produkt obcej wytwórni zaczął ujawniać swoje wady, zwłaszcza w konstrukcji zawieszenia, zbyt słabego i wrażliwego na wstrząsy. Praca w czołgu stawała się z tego powodu bardzo uciążliwa, utrudniając także celny ogień w ruchu. Usunięciem tej wady zajął się. por. Stanisław Marczewski, oficer broni pancernej, ale przed ostatecznym skierowaniem tankietki Carden-Loyd do produkcji seryjnej na podstawie licencji postanowiono przeprowadzić gruntowną modernizacje tego wozu z odejściem od oryginału fabrycznego, który wywoływał sporo zastrzeżeń.

Nową koncepcje zaproponował mjr inż. Tadeusz Trzeciak, korzystając z pomocy i konsultacji rtm. Edwarda Karkoza i inż. Edwarda Habicha oraz kilku innych fachowców z ówczesnego Biura Konstrukcyjnego Broni Pancernej Wojskowego Instytutu Badań Inżynierii, placówki niewielkiej i młodej, przystępującej dopiero do zaprojektowania rodzimej tankietki jako modelu konkurencyjnego. Postawili sobie niełatwe zadanie i ten wysiłek nie poszedł na marne. Z trzech wozów prototypowych ostatni z indeksem TK-3, całkowicie opancerzony, otrzymał notę pozytywną i trafił do montażu w Fabryce Samochodów w Czechowicach
pod Warszawą (dawny Ursus), poczynając od lipca 1931 roku.

Zatem nie czołg angielski, drogo opłacony w umowie z koncernem Vickers-Armstrong, lecz jego polski odpowiednik, pod wieloma względami ulepszony, z poprawionym zawieszeniem, różniący się sylwetką, choć tak samo uzbrojony. W ciągu trzech lat produkcji przekazano wojsku 30 egzemplarzy TK-3, a ponadto kilkanaście wozów prototypowych: TKW z karabinem maszynowym w wieży obrotowej, TKD z małokalibrowym działkiem piechoty i TKF z nowym silnikiem i spawanym pancerzem. Dwa pierwsze nie zdały egzaminu, trzeci doczekał się montażu w liczbie 18 sztuk. Dzięki tym dostawom broń pancerna zaczęła powoli wychodzić z okresu rackowania i mogła wystąpić w polu ze sprzętem przydatnym do szkolenia. Rzeczywiste walory bojowe tych „maluchów” były bowiem nadal nikłe, wskutek słabego uzbrojenia i opancerzenia nadawały się tylko do zadań rozpoznawczych, osłonowych i patrolowych we współdziałaniu z piechotą bądź kawalerią na płytkim przedpolu. W walce z nieprzyjacielem dysponującym armatami przeciwpancernymi wozy TK-3 nie miały żadnych szans, mogły tylko odskoczyć za zasłonę w terenie, stanowiąc dzięki małym rozmiarom cel trudny do wykrycia i trafienia.

Takie wnioski nasuwały się nieodparcie z wielu ćwiczeń, ale konserwatyzm wyższych władz wojskowych połączony z ciągle niewielką dotacją na potrzeby broni pancernej sprawiły, że budowę tankietek przedłużono aż do 1936 roku w kolejnym modelu TKS. W porównaniu z poprzednikiem był niewątpliwie krokiem do przodu: miał nieco grubszy i lepiej ukształtowany pancerz, ponownie przeprojektowane zawieszenie z szerszymi gąsienicami ze stali manganowej, dogodniejsze zamocowanie karabinu maszynowego z lunetowym celownikiem, peryskop z przystawką do obserwacji okrężnej i nowy silnik.

W próbach trakcyjnych pokonywał bez usterek długie trasy (ponad 1800 kilometrów), ale mimo tych zalet pozostał jak TK-3 tylko, małym czołgiem bezwieżowym, przystosowanym do podobnych zadań, wozem bez perspektyw na przyszłym polu walki. Produkcja objęła 280 tankietek TKS, wytworzonych w krótkich seriach w Państwowych Zakładach Inżynierii F-1 (dawna Fabryka Samochodów w Czechowicach). Na ich podwoziu budowano tam także lekkie ciągniki gąsienicowe C2P, głównie dla artylerii przeciwlotniczej. W pierwszej partii wojsko zamówiło 196 takich pojazdów, w lecie 1939 roku dalsze 117 sztuk.

Łączny park tankietek TK-3, TKF i TKS z drugiej połowie lat trzydziestych był zatem niemały, ale wskutek intensywnej eksploatacji ulegały one zużyciu. Stawało się również oczywiste, że z dotychczasowym uzbrojeniem zaledwie jednym karabinem maszynowym z ograniczonym polem ostrzału problematyczna może być też ich przydatność w zadaniach rozpoznawczych, zwłaszcza w obliczu czołgów napastnika. W 1938 roku zapadło więc decyzja częściowego przezbrojenta tych wozów w najcięższy karabin maszynowy o kalibrze 20 milimetrów. Pomysł był cenny, ale do jego realizacji przystąpiono za późno. Zakupione wzory takich erkaemów w wytwórniach zachodnich Solothurn i Madsen nie spełniły oczekiwań i były kłopoty z ich instalacją w ciasnym kadłubie czołgów. W tej sytuacji temat przeszedł w ręce polskich konstruktorów z Instytutu Technicznego Uzbrojenia i Fabryki Karabinów w Warszawie z wiodącą rolą inż. B. Jurka.

Opracowany model erkaemu FK wz. 38 odpowiadał żądaniom wojska, sporo jednak czasu upłynęło, zanim ta nowa broń o doskonałych właściwościach taktycznych znalazła
się w czołgach. Montaż prowadziła wytwórnia PZInż., przerabiając płytę pancerza z zamocowaniem dużego jarzma ze zmienionym celownikiem. Była to operacja czasochłonna i technologicznie złożona, karabiny nadchodziły małymi partiami, toteż do wybuchu wojny zdołano przezbroić ponad 40 tankietek i te wozy spisały się nadspodziewanie dobrze w starciach z przeciwnikiem. Pocisk o takim kalibrze wygrywał pojedynek z pancerzem większości niemieckich czołgów, wystąpił natomiast deficyt amunicji, ponieważ jej produkcja nie była jeszcze uruchomiona na większą skale. Znane są przypadki, kiedy załogi przebudowanych tankietek szły w bój, mając po kilka sztuk naboi specjalnych.

W projekcie prototypowym znajdował się jeszcze jeden interesujący wóz bojowy na zmodernizowanym podwoziu TKS, uzbrojony w 37-miIimetrową armatę przeciwpancerną
Bofors wz. 36. Klasyfikował się do rzędu lekkiego działa samobieżnego i taką miał kompozycje kadłuba, przypominając w znacznym oczywiście uproszczeniu wozy podobnego typu i przeznaczenia z lat wojny. Ten pojedynczy model był badany w Centrum Wyszkolenia Broni Pancernej w Modlinie, demonstrowano jego użycie gościom zagranicznym, ale na tym, niestety, zakończyła się jego rola. Taki sam los spotkał zresztą kilka innych czołgów nowoczesnej już konstrukcji, opracowanych i przedstawionych przez zespoły inżynierów z Biura Badań Technicznych Broni Pancernych, które utknęły w fazie doświadczeń na krótko przed wojną, nie pojawiając się na polu walki.

Podczas sierpniowej mobilizacji w 1939 roku ściągnięto do jednostek bojowych prawie wszystkie sprawne tankietki w liczbie około 450 sztuk z wycofaniem wozów zupełnie zużytych. Techniczna jakość tych „na chodzie" w przeważającej części też nie była najlepsza z powodu długich przebiegów międzynaprawczych, braku części zamiennych, a doszedł do tego jeszcze w różnym stopniu odczuwany niedostatek paliwa po wyczerpaniu zapasów wyjściowych. Wysłużone „teki" i „tekaesy" włączono do 30 samodzielnych kompanii czołgów rozpoznawczych i szwadronów, przydzielając je do poszczególnych dywizji piechoty i brygad kawalerii oraz dwóch brygad zmechanizowanych.

W każdym z utworzonych oddziałów znajdowało się 13 tankietek, nie licząc innych pojazdów mechanicznych. Weszły też w skład 10 pociągów pancernych po jednym plutonie (4-6 wozów). Rozmieszczono te siły na całej szerokości frontu, nigdzie nie tworząc zwartych ugrupowań, co oczywiście musiało dodatkowo zaciążyć na przebiegu i wynikach działań obronnych. Samotne kompanie i szwadrony, niewielkie i rozczłonkowane na dużej przestrzeni, stanęły do walki z przeważającym wrogiem, wykorzystując z reguły atut swej ruchliwości, W nierównych starciach rosły jednak straty i tylko w epizodycznych przypadkach zaznaczyła się rola tankietek jako ruchomych gniazd ogniowych, a chlubnym wyjątkiem były tu wozy lepiej uzbrojone.

Bohaterstwem żołnierzy w czarnych beretach nie dało się wyrównać rażącej dysproporcji w klasie sprzętu, nie mówiąc już o różnicy w stanie liczbowym. Wskaźnik zniszczonych w walce czołgów powiększały straty marszowe: wiele z nich porzucono bądź spalono z powodu braku benzyny lub doznanych uszkodzeń, niemożliwych do usunięcia w warunkach polowych. Wrzesień na polskich ziemiach stał się zapowiedzią zmierzchu epoki tankietek, pojawiły się wprawdzie także i na innych frontach w Europie i Afryce Północnej, ale z czasem musiały ustąpić miejsca czołgom o wyższych walorach bojowych i technicznych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz