poniedziałek, 15 listopada 2010

Brak francuskiej pomocy

Brak francuskiej pomocy

Nie dotarł do Polski żaden z zakupionych samolotów francuskich i angielskich ani do września 1939 roku, ani już w dniach wojny obronnej. Fiasko sojuszniczej pomocy nie sprowadzało się jednak tylko do tych spóźnionych i zawiedzionych transakcji, lecz wymiar polityczny i wojskowy był znacznie szerszy, osadzony na kilku płaszczyznach i zamknięty w kręgu różnych uwarunkowań. Sięgnijmy zatem do kolejnego przykładu, odwołując się do zachowanych dokumentów, wtedy ściśle tajnych, które dopiero po latach ujrzały światło dzienne. W maju 1939 roku podczas polsko-francuskich rozmów sztabowych na najwyższym szczeblu, prowadzonych w Paryżu, odbywały się również spotkania podkomisji lotniczej z udziałem przedstawicieli obu stron. W imieniu Francji występował szef sztabu generalnego lotnictwa, gen. Joseph Villemin oraz jego doradcy, stronę, polską reprezentował ppłk pil. Stanisław Karpiński jako rzecznik Dowództwa Lotnictwo oraz ppłk pil. Franciszek Pininski, attache lotniczy przy ambasadzie RP w Paryżu.



Tematem obrad był ogromnie ważny problem pomocy francuskiej w wypadku zbrojnego najazdu Niemców na Polskę. Co wówczas zdawało się być pewne, choć nikt jeszcze nie wiedział, kiedy hitlerowski agresor uderzy. Zdając sobie sprawę, z tego niebezpieczeństwa i zarazem ze słabości własnych sił przedstawiciele polscy wysunęli dwa podstawowe postulaty: szybką interwencję francuskiego lotnictwa na zachodnim teatrze operacyjnym oraz wydzielenie części eskadr bombowych, które jak zakładano powinny być przerzucone do Polski i działać na tym froncie. Taki projekt rozważano już w Warszawie, szło teraz o jego dokładniejsze sprecyzowanie i uzgodnienie wzajemnych stanowisk. Z punktu widzenia strony polskiej ta druga wersja pomocy byłaby najbardziej efektywna, pozostawało tylko pytanie, kiedy i ile eskadr będą mogli skierować do kraju Francuzi, bo nikt nie spodziewał się ich całkowitej odmowy, tym bardziej że siły powietrzne tego mocarstwa uchodziły za potęgę. Takie przeświadczenie panowało w Warszawie i dopiero w trakcie sztabowych obrad uległo zachwianiu Francuzi zareagowali bardzo powściągliwie na przedłożone im postulaty.

W punkcie pierwszym orzekli, że przystępują właśnie do reorganizacji swego lotnictwa, połączonej z wycofaniem przestarzałego sprzętu z jednostek, w związku z tym sami odczuwają niedostatek nowoczesnych samolotów, od niedawna wdrożonych do produkcji seryjnej bądź dopiero projektowanych. Żadnej ofensywy powietrznej, która powinna się rozpocząć już w początkowej fazie ataku Niemców na Polską, nie obiecywali. Mogła ona nastąpić według ich oceny w razie przejścia polskich wojsk lądowych do zdecydowanego przeciwnatarcia bądź w wypadku kryzysu na froncie. W takiej kolejności sformułowali swe warunki, choć już wtedy wskutek znanej różnicy sił trudno było liczyć na jakąś poważniejszą akcją strony polskiej poza twardym oporem. Nic zatem optymistycznego tak wyrażona obietnica nie wniosła.

W punkcie drugim, dla Polaków ważniejszym, wykazali podobny umiar, zasłaniając się różnymi trudnościami organizacyjnymi i technicznymi. Stanęło w końcu na tym, że po wybuchu wojny przerzucą lotem nocnym nad obszarem Niemiec piąć eskadr bombowych po dwanaście samolotów każda, prawdopodobnie typu Amiot 143M, maszyn już przestarzałych o niewielkiej prędkości. Ppłk Karpiński jak potem napisał spodziewał się liczby co najmniej dwukrotnie większej, toteż decyzją Francuzów przyjął z rozczarowaniem. Dopowiedzieli bowiem kolejny warunek: sześćdziesiąt samolotów, ale tylko na klika dni. Pomoc zatem nieco symboliczna, bo niewiele mogłyby zdziałać te eskadry, przystosowane do operacji nocnych, w tak krótkim czasie. Parę wypraw na tyły wroga, może nawet nie w pełnym składzie. I to wszystko, a potrzeby rysowały się w innej skali. Gdyby jeszcze te bombowce mogły interweniować bezpośrednio na polu walki, wspierać własną obronę, niszczyć wrogą broń pancerną, to użytek z nich byłby na pewno większy. Niestety, takich szans nie miały, nie ta klasa i nawet nie ta epoka. Miejsce tych „weteranów" było już w muzeum, a nie w jednostkach bojowych, ale tego nie wypadało Francuzom powiedzieć.

Sporo czasu zajęło uzgodnienie innych warunków tego współdziałania. Strona polska zobowiązała się do przygotowania węzła lotnisk zgodnie z wytycznymi gen. Vuillemine'o, który zastrzegł, że muszą być one przystosowane do pracy nocnej. Ponadto służby polskie miały zapewnić obsługą techniczną we wszystkich specjalnościach, łączność naziemną, materiały pędne i ewentualnie oleje mineralne, środki transportu, odpowiednie zakwaterowanie dla załóg i pełne wyżywienie. Węzeł miał być rozmieszczony w odległości 180-250 km od linii frontu. Na Francuzów spadł obowiązek wcześniejszego dostarczenia bomb i amunicji do broni pokładowej, zapasu części zamiennych do płatowców i silników, radiostacji lotniskowych i ewentualnie paliwa drogą zakupów dokonanych w Rumunii z gwarancją polskiego transportu kolejowego. Przewidywano również, że w odpowiednim terminie już po zorganizowaniu węzła przyleci do Polski ekipa francuskich mechaników dyplomowanych, którzy będą służyli pomocą przy obsłudze bombowców. Szczegółowym studium tych wszystkich warunków miała zająć się możliwie najwcześniej dwustronna grupa ekspertów, korzystających z łączności radiowej między Warszawą i Paryżem.

Francuzi zakładali, że lot eskadr do Polski będzie połączony z atakowaniem wybranych celów na trasie, wysuwając zarazem jeśli sytuacja na to pozwoli projekt kilku dalszych operacji wahadłowych. Był to pomysł interesujący, wtedy jeszcze praktycznie nie sprawdzony, ale przedstawicielom strony polskiej bardziej zależało na wykorzystaniu tych eskadr tylko na krajowych lotniskach. Obawiano się po prostu, że po pierwszym takim odlocie mogą już nie wrócić, a miały przecież tam stacjonować i stamtąd operować w ciągu kilku dni. Protokół rozmów, z wypunktowaną treścią wzajemnych uzgodnień, choć bez ścisłych dat, podpisano w dniu 16 maja 1939 roku. Dołączony został niebawem do sformułowanych pisemnych ustaleń na najwyższym polsko-francuskim szczeblu sztabowym.

Dla jasności obrazu warto jedynie dodać, że te ważne dokumenty, nadające nową rangą sojuszniczej współpracy, miały wejść w życie dopiero po zawarciu układu politycznego między dwoma partnerami. Dopisano ten warunek na wyraźne żądanie strony francuskiej, co już kryło w sobie zarodek wielkiej niewiadomej. Dlaczego dopiero wtedy? Na to pytanie padła odpowiedź już po wybuchu wojny.

Do dyspozycji francuskich eskadr wskazano węzeł trzech lotnisk w trójkącie Gniewkowo, Gurowo i Mielżyn na południowy wschód od Gniezna, w przyszłym pasie działania Armii „POZNAŃ", która miała stawić wrogowi opór na ziemiach Wielkopolski. Odpowiadały one ustalonym warunkom, posiadając własną sieć elektryczną, dodatkowo rozwinięta na krótko przed wojną. W tym samym czasie skierowano tam niezbędne służby: kompanię obsługi węzła, kolumnę samochodów ciężarowych, pluton telefoniczny, pluton reflektorów szlakowych i samodzielny patrol meteorologiczny, słowem komplet tego, co przewidywał etat mobilizacyjny.

Dowodził całością mjr pil rez. K. Burhort, biegle władający językiem francuskim, podobnie zresztą jak niektórzy jego oficerowie, specjalnie dobrani. Rozmieścił on swoich żołnierzy wraz ze sprzętem na trzech lotniskach, sam pozostając w Gniewkowie, gdzie jak planowano miał wylądować pierwszy rzut sojuszniczych eskadr. W połowie sierpnia 1939 roku przyleciał tam na inspekcję ppłk pil. Karpiński, wyznaczony już na szefa wydziału współpracy z lotnictwem Francji i W. Brytanii w sztabie Naczelnego Dowódcy Lotnictwa. Pozytywnie ocenił stan przygotowań, solennie zapewniając, że już wkrótce należy oczekiwać sprzymierzeńców, choć nawet i on, oficer wprowadzony w zakulisowe mechanizmy sojuszniczej współpracy, nie mógł podać dokładnej daty. Na jego rozkaz lotniska częściowo zakamuflowano i urządzono trzy punkty pomocy medycznej z przydziałem samochodów sanitarnych, prezent potrzebny i cenny. Przybył też transport paliwa i bomb na stację kolejową Żydowo, skąd w jedną noc 30 sierpnia rozwieziono cały zapas do wyznaczonych składów polowych, skrycie ulokowanych w lasach. Bomby mieli wprawdzie dostarczyć Francuzi wraz z innym sprzętem, ale obietnica ciągle pozostawała na papierze, bo nie był jeszcze podpisany układ polityczny, wyłącznie z ich winy odkładany z miesiąca na miesiąc. Kilka razy pojawili się tylko eksperci z mieszanej grupy, potem jednak w ostatnich tygodniach pokoju i te wizyty ustały, daleki sojusznik milczał i był nieosiągalny. Niczego nie zmienił również wybuch wojny. Łudzono się, że Francuzi przylecą w pierwszą noc, ale to nadzieja zawisła w próżni. Nie mogli przylecieć, ponieważ jeszcze nie wypowiedzieli Niemcom wojny, co wywołało rosnący niepokój Warszawy.

Do 3 września na pustym węźle lotniskowym nie działo się nic godnego uwagi. W porze dziennej obserwowano tylko sunące w głąb kraju formacje bombowców Luftwaffe, w nocy nie pojawiał się nikt, choć właśnie w tych godzinach napięcie wyczekiwania dochodziło do szczytu. Ludzie jeszcze nie tracili wiary, ale przekreślił ją ostatecznie zaskakujący rozkaz ewakuacji. Personel węzła przeszedł do dyspozycji lotnictwa armii „Poznań" i wraz z nim miał być wycofany na wschód. Sojusznicza pomoc, na którą tak głęboko liczyli, okazała się mitem, żaden francuski samolot nie wylądował na polskich lotniskach.

Dopiero 4 września podpisany został układ polityczny, lecz na przerzut bombowych eskadr było już za późno. Od tego dnia węzeł przestał funkcjonować, do jego rejonu zbliżał się wróg. Z najwyższym trudem po kilku nawrotach kolumny samochodowej zdołano jedynie uratować zapas benzyny, bomby bez zapalników pozostały na miejscu.

Lotnicza umowa z francuzami zawiodła pod każdym względem. Grali na Zwłokę, nie kwapiąc się ani do obiecywanej wyprawy, ani do bombardowania Niemiec na swoim froncie. Co wart był taki sojusznik?

Tagi: 2 wojna światowa w polsce,

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz