wtorek, 9 listopada 2010

Zatopienie "Warszawy"

Zatopienie "Warszawy"

Pierwsza torpeda uderzyła w rufę statku. Podwodna eksplozja urwała śrubę, ster, tylną stewę i doszczętnie zdemolowała kubryk załogi. Była dokładnie godzina 14.30, na kalendarzu figurowała znamienna data: 26 grudnia 1941 roku, drugi dzień tradycyjnie obchodzonych świąt, który tym razem miał przynieść żałobę po poległych i stratę statku s/s „Warszawa”, daleko od Polski, na wodach w pobliżu Tobruku. Ten pierwszy wybuch był początkiem końca, a wszystko zaczęło się w pamiętnym Wrześniu...




„W razie konfliktu zbrojnego z Niemcami maszerować najkrótszą drogą do portu sojuszniczego lub neutralnego” tak nakazywała tajna instrukcja, przechowywana w zalakowanych kopertach, które mogły być otworzone tylko w wypadku ogłoszonej wojny. Otrzymali ten ważny dokument kapitanowie wszystkich polskich statków, gdy groźba hitlerowskiej napaści stawała się nieunikniona. Szczęśliwy los sprawił, że 1 września 1939 roku sfatygowana „Warszawa", pasażersko-drobnicowa jednostka towarzystwa „Polbryt" o pojemności 2487 BRT, znalazła się w Hawrze, francuskim porcie w Zatoce Sekwany, oczekując na załadunek. Kapitan Jan Ćwikliński, najwyższy rangą w niewielkiej załodze tego statku, zbiegiem okoliczności miał jeden problem z głowy, ale wyłaniał się od razu następny: co dalej?

Bezczynny postój w sojuszniczym porcie był nie do pogodzenia z marynarskim honorem, gdy wojenna nawałnica ogarniała własny kraj. Wszyscy spodziewali się, że wyruszą niebawem w morze z ładunkiem broni dla Polski, oczywiście nie do Gdyni, lecz okrężną trasą do sprzymierzonej Rumunii. Takie decyzje zapadły już przed wybuchem wojny, Francuzi obiecywali pomoc materiałową. „Warszawa” mogła uczestniczyć w tej operacji, ale wbrew oczekiwaniom załogi sojusznicy nie okazywali pożądanego pośpiechu. Dopiero 10 września statek skierowano do Dunkierki, gdzie przejął pilnie potrzebny w walczącym kraju ładunek: kilkanaście ciągników artyleryjskich, samochody z radiostacjami, amunicję do dział ciężkich i spory zapas min przeciwczołgowych.

W cztery dni później „Warszawa” wypłynęła wreszcie w daleki rejs razem z francuskim frachtowcem „Rose Schioffino". Dołączył do nich jeszcze jeden statek, też załadowany sprzętem wojskowym, i dwa okręty eskorty. Mały konwój zawinął po drodze na krótki postój do Cherbourga, a potem do Brestu i tam 18 września, zakomunikowano im, że morskie transporty do Polski zostały wstrzymane. Załoga „Warszawy" odebrała tę wiadomość jak grom z jasnego nieba. W oczach marynarzy pojawiła się rozpacz zrozumieli, że nad krajem zawisło widmo przegranej. Nowy rozdział otworzył się przed nimi, gdy w Paryżu generał Władysław Sikorski oznajmił światu, że Polska nie składa broni. Ocalone statki pod biało-czerwona banderą miały odtąd włączyć się do nowych zadań w składzie sojuszniczych flot. „Warszawa” przeszła najpierw do Algieru, potem do Marsylii, aby 14 listopada 1939 roku wypłynąć stamtąd do Pireusu, greckiego portu, gdzie zebrała się pierwsza grupa uchodźców z kraju, w większości żołnierzy, którzy ochotniczo ciągnęli do Wojska Polskiego we Francji. Spotkanie z nimi głęboko wzruszyło marynarzy. Dowiedzieli się wreszcie, jak przebiegały walki w Polsce i dlaczego mężny opór skazany był na niepowodzenie.

Do tego czasu jedynym źródłem informacji było radio, teraz słuchali relacji uczestników walk i świadków wydarzeń, a nic przecież nie może zastąpić żywego przekazu, słów szczerych od samych rodaków. Za tą pierwszą partią tułaczy poszły niebawem następne. Parowiec „Warszawa" pracowicie kursował między portami Grecji i Marsylią, zawijając też do jugosłowiańskiego Splitu. Każdy rejs miał swój kryptonim, odzwierciedlający nastroje załogi i pasażerów, między innymi „Zwycięstwo", „Odwet" i „Biały Orzeł". W każdym przewijali się setkami żołnierze z różnych formacji, uciekinierzy z okupowanego kraju i obozów w Rumunii i na Węgrzech, dokąd trafili po klęsce wrześniowej. Nie brakowało również „gości kłopotliwych", dygnitarzy z ciężkimi walizami, którzy wyniośle odcinali się od żołnierskiej braci, obnosząc się ze swymi tytułami i stopniami.

Pojawił się kiedyś sam premier, generał Felicjan Sławoj- Składkowski, postać już zdegradowana i nieco groteskowa. Komandor Michał Borowski, który czuwał wtedy nad porządkiem i dyscypliną wśród pasażerów, ulokował byłego dostojnika w osobnej kajucie, obawiając się jak później napisał, że rękami żołnierzy zostanie wyrzucony za burtę. Wysadzono go w Bejrucie, „na wszelki wypadek", skąd już tylko jako lekarz z wykształcenia trafił do Brygady Karpackiej i zajął się tam organizowaniem służby sanitarnej. Funkcję lekarza na statku pełniła Krystyna Munk jedyna kobieta w załodze.

I tak upływały tygodnie, do 9 stycznia 1940 roku w siedemnastu rejsach „Warszawa" przewiozła 7289 żołnierzy i 1652 osoby cywilne do Francji, Syrii i Palestyny. Wszystko przebiegało sprawnie, zgrana załoga pracowała ofiarnie, i nagle pod koniec czerwca tegoż roku nastąpił nieoczekiwany zgrzyt. Statek stał wtedy w Bejrucie i tam, na mocy układu rozejmowego miedzy Francją i Niemcami, został internowany. Wśród marynarzy zawrzało: przyjąć taki dyktat? Mowy nie ma! Kapitan Tadeusz Meissner, który w tym czasie dowodził „Warszawą”, ostro zaprotestował. Rozmawiający z nim komandor francuski, szef sztabu miejscowej bazy, powołał się na rozkaz swoich przełożonych z Vichy, ale zachowując marsową twarz cicho napomknął, że około północy otwarta będzie zapora, blokująca wejście do portu. To wystarczyło, plan ucieczki zrodził się błyskawicznie, choć zabrano im mapy i dokumenty statku. Życzliwy Francuz dorzucił jeszcze, że kanonierka na dozorze w pobliżu Bejrutu uzbrojona jest tylko w karabiny maszynowe. W ich położeniu szczegół nie bez znaczenia.

W określonej godzinie zaryzykowali wyjście i mimo ostrzeliwania fortunnie wymknęli się z matni, dobijając do Hajfy, gdzie głos należał do Brytyjczyków. Potraktowano ich podejrzliwie, nie wykluczając jakiegoś podstępu sterowanego przez Niemców, ale górę wziął w końcu zdrowy rozsądek.

Potwierdziły go po kilku dniach sensacyjne depesze o jeszcze jednej udanej ucieczce polskiego statku, bo „Warszawa” nie była chlubnym wyjątkiem. Pływali teraz po ostatnie grupy polskich uchodźców, zgromadzonych w porcie Mersin na neutralnym Cyprze, po czym za zgodą polskich władz w Londynie statek przeszedł do dyspozycji brytyjskiej marynarki wojennej, przejmując zadanie transportowca, bez porównania trudniejsze od poprzednich. Włosi skapitulowali właśnie w Tobruku i do tej twierdzy miała docierać „Warszawa”, załadowana każdorazowo materiałem wojennym bądź kontyngentem posiłków. Pierwsza wyprawa na tej niebezpiecznej trasie wypadła 21 stycznia 1941 roku, tym razem w osłonie dwóch brytyjskich eskortowców.

Wyruszyli z żołnierzami australijskiej 9 dywizji piechoty, aby w drodze powrotnej zabrać jeńców włoskich. Po kilku takich rejsach przekwalifikowano statek na pływającą chłodnie w ładowniach zainstalowano lodówki, mieli przewozić mrożone mięso dla wojsk brytyjskich w Grecji, Libii i na wyspie Kreta. Zadanie na pozór drugorzędne, ale w równym stopniu niebezpieczne: na tych wodach panował nieprzyjaciel, topiąc niejeden statek. Musieli chodzić w konwojach, ciągle narażeni na torpedę czy minę. Bomby spadały też na Aleksandrię, macierzysty port „Warszawy". W kwietniu 1941 roku statek uczestniczył w dramatycznej ewakuacji żołnierzy brytyjskich z Grecji. „Druga Dunkierka" jak mówili marynarze kosztowała drogo, nie wszystkich zdołano ocalić. Pogorszyła się także sytuacja na froncie libijskim. Nie wzbudzali wprawdzie respektu Włosi, ale pospieszyli im z pomocą Niemcy, przerzucając na ten kontynent swój dobrze uzbrojony i wyposażony Korpus Afrykański pod dowództwem generała Erwina Rommla, „lisa pustyni”.

Wkrótce po tym twierdza Tobruk znalazła sie w kleszczach, zawdzięczając swe istnienie tylko dostawom z morza. Brytyjczycy utworzyli wówczas Eskadrę Przybrzeżną, która miała operować między Aleksandrią i oblężonym miastem, kierując do jej składu również „Warszawę", szczęśliwy jak dotąd statek. Załoga znała już tę trasę, ale teraz nazywano ją „szlakiem śmierci". Atakowany był zajadle każdy bez wyjątku konwój, na podejściach do Tobruku czatowały z reguły niemieckie okręty podwodne, napastnik najgroźniejszy. W samym porcie, zrujnowanym bombami, wyładunek mógł odbywać się tylko w nocy. Najszybciej schodzili na ląd żołnierze, poważne kłopoty wyłaniały sie przy ciężkim sprzęcie, który wymagał obsługi dźwigowej. Unieruchomiony statek stawał się wtedy łatwym celem dla nocnych bombowców Luftwaffe i Regla Aeronoutica.

22 grudnia 1941 roku o zmierzchu „Warszawa" jako statek komandorski wypłynęła w swój kolejny rejs do Tobruku, biorąc na pokład 600 Nubijczyków, egzotycznych żołnierzy z Czarnego Lądu. Za nią w szyku torowym szły trzy statki: zbiornikowiec „Volo", palestyński transportowiec „Thud" i parowy staruszek grecki ,.Axel". Osłonę tego konwoju stanowiły dwie korwety. „Peony" i „Violet". oraz powolny, ale gęsto naszpikowany armatami przeciwlotniczymi warsztatowiec „Fibrę". Dowodził tym zespołom kapitan Meissner, weteran tobruckiej trasy. W dwa dni później polska załoga podzieliła sie opłatkiem, życząc sobie nawzajem spotkania w Gdyni po wojnie.

Wbrew obawom rejs przebiegał spokojnie, zbliżali sie właśnie do portu docelowego, z mapy wynikało, że znajdują sie przed nim w odległości co najmniej 20 mil i wtedy targnął statkiem potężny wybuch. Odpalona torpeda z okrętu U-559 (kapitan Werner Heidtmann) — jak ustalono po latach — trafiła w rufę, nie powodując jeszcze zatopienia „Warszawy", choć musieli zastopować. Podszedł do nich „Fibrę", aby przejąć ogarniętych szaloną paniką Nubijczyków, po czym korweta „Peony" wzięła uszkodzony statek na hol. Zdawało się. że w ślimaczym tempie dociągną, ale po zapadnięciu zmroku padł drugi cios, tym razem śmiertelny. Torpeda walnęła w lewą burtę przed pomostem nawigacyjnym, wzbijając wysoki słup wody.

Od tego momentu los „Warszawy" był już przesądzony, załoga mogła już tylko zejść do ratunkowej szalupy, pozostawiając na statku czterech zabitych marynarzy. W chwile potem rozjarzył sie jaskrawym blaskiem zbiornikowiec „Volo". Druga ofiara w tym konwoju. W ogniu zginęła cała jego załoga. „Warszawiaków" zabrała na swój pokład „Peony" i na niej dopłynęli do Tobruku. Świąteczny dzień okazał sie dniem pechowym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz