wtorek, 30 listopada 2010

Kulisy afery wywiadowczej

Kulisy afery wywiadowczej

Geneza i kulisy najgłośniejszej afery wywiadowczej międzywojennych lat na polsko-niemieckim tajnym froncie. Prawdopodobnie miała swój początek w 1924 roku, kiedy z ramienia Oddziału II Sztabu Głównego WP przybył do Berlina porucznik Józef Gryf-Czajkowski, pierwszy kierownik nowo organizowanej placówki wywiadowczej w stolicy Niemiec.
Do tego czasu rozpoznanie kierunku zachodniego opierało się na studiach i analizie źródeł oficjalnych gazet periodyków, informatorów, przewodników turystycznych, przeglądów statystycznych i publikacji specjalistycznych. Sporo informacji uzyskiwano również od osób, które wyjeżdżały legalnie do Niemiec, część wpływała kanałami służbowymi z Francji.



Zdobywany tymi drogami materiał był jednak niepełny, w istocie powierzchowny z licznymi niedomówieniami. Niemcy niechętnie pisali o swojej Reichswerze, o jej organach dowodzenia na najwyższych szczeblach i wysuwanych tam koncepcjach organizacyjnych, techniczno-materiałowych czy operacyjnych nie pisali nic. Sfera tych problemów była objęta ścisła tajemnicą.

Nic zatem dziwnego, że w Warszawie zapadła decyzja założenia zewnętrznej placówki wywiadowczej bezpośrednio na penetrowanym gruncie, w samym centrum przeciwnika. Funkcjonowało tam Poselstwo RP na zasadzie wzajemności i przy nim miał być „zainstalowany" porucznik Gryf-Czajkowski. Wśród wielu rozpatrywanych kandydatów właśnie on zebrał najwięcej punktów. Był oficerem piechoty w jednym z pułków w Wielkopolsce, cieszył się tam dobrą opinią przełożonych, znał biegle język niemiecki z racji ukończenia szkoły w zaborze pruskim, brał udział w konspiracyjnej działalności niepodległościowej w latach pierwszej wojny światowej, pochodził z ziemiańskiej rodziny, co wówczas w ocenie perspektyw awansowych było nader mocnym atutem. Słowem, wybór padł na niego.
Odwołany poufnie ze swojej jednostki znalazł się w stolicy i tu, w podwarszawskiej willi przekształconej w tajny ośrodek szkolenia, pracowicie spędził cztery miesiące. Zmieniali się wykładowcy, zmieniali instruktorzy, on jeden był stały, przynajmniej do czasu. Wkuwał na pomięć zasady obserwacji różnych obiektów, taktykę nawiązywania kontaktów, cały elementarz konspiracji, technikę szyfrów i łączności, sztukę fotografii, musiał też uzyskać prawo jazdy i zdać egzamin z niemieckiego kodeksu drogowego. Sporo tego było, ale teorię i cykl ćwiczeń praktycznych zaliczył sobie z pozytywną notą.
Jeden rozdział był już za nim, otwierał się drugi, znacznie trudniejszy. Wyjechał w połowie 1924 roku, oficjalnie przeniesiony do rezerwy jako niezdolny do służby liniowej. Miał być etatowym urzędnikom polskiego poselstwa, jednym z wielu w tej placówce zagranicznej. To oczywiście tylko kamuflaż, wizytówka na pokaz, bo czekało go inne zadanie, o którym poza Centralą w Warszawie nie wiedział nikt nawet sam poseł RP. Mógł tylko za jego wiedzą dołączać własne przesyłki, w kopertach zalakowanych, do pakietów służbowej poczty dyplomatycznej. Raz w tygodniu były one zabierane przez dwóch kurierów i drugostronnie w taki sam sposób dostarczane. Listy do niego miały zawsze dopisek „doręczyć osobiście". Dla odwrócenia uwagi podobnym wyróżnieniem obdarowano także kilku innych urzędników.

Niezależnie od tego mógł telefonicznie wezwać do Berlina łącznika oddziału II. Ale tylko w przypadkach szczególnych, wymagających absolutnej dyskrecji. Na tę okoliczność przygotowano mu kilka wariantów rozmowy po drucie, pozornie pospolitych i bez znaczenia, choć za każdym krył się konkretny sygnał. Opanował to wszystko pamięciowo, wiedział przykładowo biorąc że po jego telefonie w dniu nieparzystym w godzinach od 22.00 do 23.30 zjawi się po dwóch dniach wysłannik Centrali w kawiarni „Cristal" w przedziale czasu minus dziesięć, to znaczy między 12 a 13.30. Musiał go wtedy rozpoznać po znaku umownym i bez podchodzenia w lokalu doprowadzić za sobą do właściwego miejsca, gdzie mogli swobodnie porozmawiać i wymienić materiały. W Warszawie podczas treningów robił to bezbłędnie i pewnie.

Pora odsłonić karty Gryf-Czajkowski zawiódł. Mało tego: dopuścił się zdrady. Coś wyjątkowego wśród kadrowych oficerów wywiadu, zgoła niewiarygodnego, ale tak było. Po miesięcznej asymilacji, kiedy już nieco oswoił się w obcym środowisku. Centrala normalnym biegiem rzeczy zażądała pierwszego meldunku, potem następnych według znanego mu pytajnika. Odpowiedział ogólnie, że zlecanych mu zadań nie wykona. Ogarnął go lęk przed wsypą, lęk przed niemieckim kontrwywiadem, któremu bezzasadnie przypisywał wszechobecność. Zaczął odczuwać oznaki rozstroju nerwowego, coraz częściej zaglądał do kieliszka. W takim stanie zdobył się na krok fatalny: poszedł do urzędu Abwehry, sam z własnej woli, i ujawnił przed Niemcami, kim jest i po co przyjechał do Berlina. Ci przyjęli jego słowa jak grom z jasnego niebo. Zwariował czy mówi poważnie?
Unikalną sprawą zainteresował się niezwłocznie ówczesny szef Abwehry, komandor Patzig. Kroiła się przecież znakomita szansa, żeby Gryfa-Czajkowskiego „odwrócić", dać mu do ręki to, czego sam nie potrafił zdobyć. Wykorzystać go do długofalowej dezinformacyjnej gry w celu wprowadzenia polskiej Centrali w błąd. Zdrajca nie oponował, skwapliwie zgodził się na haniebną ofertę.

I tak się zaczęło. Instruowany przez Niemców kierownik placówki śmielej ruszył do akcji. Zameldował Centrali, że ma już na oku pierwszy „wartościowy kontakt" z Ministerstwem Reichswery, potem sygnalizował o kilku następnych, też z wyższych wojskowych sfer, przerzucił się także na przemysł i komunikację. W ślad za tym poszły do Warszawy coraz ciekawsze materiały. Fachowcy z Abwehry dawkowali ich operacyjną wartość, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Za pośrednictwem swego agenta, bo takim już był, podrzucali wymiennie służbową makulaturę i od czasu do czasu coś rzekomo bardziej interesującego. Przez pierwsze dwa lata gra w przekonaniu Niemców toczyła się bez zgrzytów. Gryf-Czajkowski był kilkakrotnie wzywany do Warszawy i wracał stamtąd bez „krechy". Zarzutów nie czyniono mu żadnych, efekty pracy oceniano z uznaniem. Mocodawcy z Berlina poczytali to za swój sukces i postanowili pchnąć tym kanałem jeszcze większą porcję nieudolnie spreparowanego „autentyku". Agent nie protestował, stracił nawet kontrolę nad tym, co przesyła, ale swoją dolę za każdym razem brał.

Gdzieś pod koniec 1926 roku tej daty nie znamy w warszawskiej centrali wyłowiono pierwszy falsyfikat. Trafił pod lupę rzeczoznawców z Samodzielnego Referatu „Zachód" i ci autorytatywnie orzekli, że fotokopia dokumentu wzbudza poważne wątpliwości. Od tej pory wszystkie meldunki Gryfa-Czajkowskiego były gruntownie analizowane i zestawione w wycinkowych szczegółach. Fałszerze z Abwehry zlekceważyli skrupulatność swoich przeciwników i posunęli się za daleko. To wystarczyło i na porządku dnia stanęło pytanie: czy kierownik placówki stał się posłusznym narzędziem w rękach wroga czy też co bardziej prawdopodobne nie on sam, lecz jego agenci są sterowani przez Niemców? Tak czy inaczej pozycja Gryfa-Czajkowskiego uległa zachwianiu i stopniowo był on odsuwany od wywiadowczej roboty. Z zadaniem takim został w tym czasie skierowany do Berlina drugi wysłannik Oddziału II, rotmistrz Jerzy Sosnowski, i w tej sytuacji tajna misja pierwszego dobiegała końca. Wrócił do kraju w 1931 roku, definitywnie rozstał się z wojskiem i osiadł we własnym majątku pod Toruniem.
Zdawać się mogło, że jest już poza odpowiedzialnością, a jednak powinęła mu się noga, tym razem ostatecznie.

Samodzielny referat informacyjny DOK VII w Toruniu wykrył pod koniec 1932 roku siatkę Abwehry na Pomorzu aresztując siedem osób, wśród nich znalazł się Gryf-Czajkowski, wskazany we wstępnym śledztwie przez składającą zeznania łączniczkę. Jego sprawą zajęli się oddelegowani z Warszawy oficerowie Oddziału II, był przesłuchiwany osobno. Jeszcze raz poszedł na warsztat jego pobyt w Berlinie i treść przekazanych wówczas materiałów. Atakowany serią wnikliwych pytań przyznał się do zdrady i podwójnej roli na stanowisku kierownika tamtejszej placówki wywiadowczej. Potwierdził też, że Abwehra odnalazła go w kraju i szantażem zmusiła do dalszej współpracy.

Za takie czyny groził wyrok najwyższy. W tej kwestii nie mógł mieć żadnych wątpliwości, ale wybuchła w toku zamkniętego śledztwa bardziej alarmująca sprawa: czy zdradził przed Niemcami misje Sosnowskiego? Działali wprawdzie niezależnie, z zachowaniem absolutnej odrębności, co jednak w świetle odkrytych faktów nie dawało pełnej gwarancji utrzymania tajemnicy i wzbudziło poważny niepokój oficerów Oddziału II. Gryf-Czajkowski zaprzeczył, lecz zarazem utrzymywał, że Abwehra wie, kim jest Sosnowski. Jeśli nie on, to kto ujawnił prawdziwą twarz drugiego wysłannika? Tej zagadki śledztwo nie rozwiązało. Przesłuchiwany albo kłamał, licząc na łagodniejsze potraktowanie, albo rzeczywiście w tym jednym, jakże ważnym punkcie zdobył się na lojalność. Logika podpowiadała, że mógł też celowo wywołać burzę z zawistną chęcią zdyskredytowania Sosnowskiego. Do tej zagadki miał powrócić inny skład sędziowski wiosną 1939 roku.
Po trzydniowym procesie, 28 lutego 1933 roku, Józef Gryf-Czajkowski skazany został na karę śmierci. Wyrok wykonano.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz