źródło:wikipedia, płonący Roterdam |
W południe 14 maja 1940 roku Holendrzy wierzyli jeszcze, że Rotterdam nie padnie ofiarą barbarzyńskiego nalotu „czarnych krzyży”. Poprzedniego dnia wieczorem Niemcy nawiązali łączność z dowódcą tamtejszego garnizonu. W przekazanym ultimatum zażądali złożenia broni, ostrzegając, że brak odpowiedzi W ciągu dwóch zaledwie godzin zmusi ich do użycia „najostrzejszych środków zniszczenia".
Holenderskie dowództwo w zagrożonym mieście, nie widząc możliwości stawiania skutecznego oporu, wyraziło zgodę na podjecie pertraktacji, które rozpoczęty sie nazajutrz o godzinie 10.00, a w południe dobiegały tuż końca. Ze strony niemieckiej uczestniczyli w nich generał Student, dowódca 7 dywizji spadochronowej i generał Schmidt dowódca 39 korpusu armijnego. Dokładnie o godzinie 12.35 ten ostatni złożył podpis pod narzuconymi Holendrom warunkami kapitulacji.
Należało się spodziewać, że napastnik uszanuje ten akt, z takim przeświadczeniem wysoki parlamentariusz z ramienia obrońców miasta wrócił do swoje i kwatery, przedstawiając zebranym oficerom przebieg i finał rozmów. W jego przekonaniu Niemcy wyłożyli wszystkie karty, od tej pory nie mogło się stać nic zaskakującego. Do otwartego Rotterdamu miał wkroczyć niebawem wróg.
Kulisy tych pertraktacji sięgały jednak dalej, do wyższych organów dowodzenia, o czym Holendrzy nic wtedy nie wiedzieli. Już raz zostali oszukani przez Niemców, ale na wyciąganie wniosków było za późno. Do 10 maja 1940 roku Holandia znajdowała sie na uboczu wojny, ogłaszając status neutralności.
Berlin wielokrotnie gwarantował jej nietykalność granic i oto tego dnia równocześnie z początkiem ofensywy na froncie zachodnim składane deklaracje nagle przestały obowiązywać. Rząd holenderski otrzymał notę, która zarzucała mu jawne odchodzenie od polityki neutralności, „podejrzane" ruchy i przegrupowania wojsk w strefie granic z Niemcami, rzekomą zgodę na korzystanie z przestrzeni powietrznej przez samoloty francuskie i brytyjskie, o także gotowość do przepuszczenia przez obszar państwa znacznych sił mocarstw zachodnich, które mogłyby zagrozić północnym i środkowym okręgom Rzeszy. Identyczne zarzuty wysunięto również pod adresem Belgii.
W obu przypadkach noty informowały, że już wydano własnym wojskom rozkaz „wzięcia w obronę" tych państw przed zakusami Francji i Wielkiej Brytanii. Nic bardziej perfidnego dla uzasadnienia agresji. Jeszcze jeden sztuczny pretekst w imię kolejnych podbojów.
Niemcy uderzyli z lądu i powietrza, przerzucając po atakach bombowych liczne grupy spadochroniarzy z zadaniem błyskawicznego uchwycenia ważnych punktów, zwłaszcza lotnisk, mostów, wiaduktów i węzłów komunikacyjnych. Wróg szedł od czoła i znalazł się z niezwykła szybkością na dalekich tyłach, dezorganizując obronę.
Desantem z powietrza Niemcy zagarnęli także lotnisko Vaalhaven pod Rotterdamem. Tu jednak Holendrzy ochłonęli po niespodziewanym lądowaniu i napastnik wpadł w pułapkę. Zaalarmowany garnizon nie tylko nie dopuścił do zajęcia miasta, lecz także osaczył spadochroniarzy generała Studenta, odbierając im nadzieje opanowania mostów na Nowej Mozie, przepływającej przez Rotterdam. Trzynastego maja osiągnęły jej południowy brzeg wysunięte czołówki niemieckiej 9 dywizji pancernej, spiesząc na pomoc odciętej grupie desantowej. Przeszkoda wodna zahamowała ten ruch, strumień wozów bojowych bezradnie utknął.
Próby forsowania rzeki z marszu nie miały żadnych szans, w precyzyjnie zgranej machinie nacierających wojsk pękło najważniejsze ogniwo. Mosty w Rotterdamie nie stały otworem, z przeciwległego brzegu powitał Niemców ogień. Zatem wymuszona pauza, a nie sukces, choć cel byt blisko.
Krytyczna sytuacja znalazła wyraz w meldunkach kierowanych drogą radiowa, do dowództwa 18 armii polowej. Zdumiony generał von Kuchler lekceważąc dotąd sprawność holenderskiej obrony, kategorycznie zażądał, by jak najszybciej złamać opór na północnym brzegu Nowej Mozy. Dowódca 39 korpusu, generał Schmidt, który prowadził natarcie na tym kierunku, uznał bez wahań zasadność
otrzymanego rozkazu, ale poza jedną dywizją pancerną nie mógł pchnąć na miasto świeżych sił. Już i tak doszło do przetasowania oddziałów i chaosu w kolumnach zmotoryzowanych, rwała się łączność i współdziałanie.
Do uporządkowania tego wszystkiego potrzebny był czas, a harmonogram rzucenia Holandii na kolana, zawarty w dyrektywie OKW, takich zahamowań nie przewidywał.
Dylemat rozstrzygnęli sami Niemcy. Pod groźbą zniszczenia Rotterdamu wymusili kapitulację. Jednak późnym wieczorem 13 maja zapadła decyzja zmasowanego ataku lotniczego na miasto. W tym samym czasie, gdy trwały jeszcze pertraktacje, wystartowały z kilku lotnisk samoloty, biorąc kurs na nie przeczuwający dramatu Rotterdam.
Formacja składała sie z trzech dywizjonów 53 pułku bombowego Luftwaffe „Condor", licząc około 100 maszyn He-111. Pułk należał do elitarnych jednostek „czarnych krzyży", jego załogi brały udział w wojnie hiszpańskiej, a po 10 września 1939 roku zapisały na swym koncie miedzy innymi bombardowanie Warszawy, Modlina i oddziałów polskich w bitwie nad Bzurą. Od początku agresji na Zachodzie 53 pułk bombowy wchodził w skład 2 Luftflotte generała Kesselringa i on z rozkazu Goeringa zaplanował przeprowadzenie tej niszczycielskiej wyprawy. Wszystko przebiegało z niemiecką dokładnością. Akt kapitulacji nie uchronił Rotterdamu, już formalnie obowiązywał, ale w 55 minut po jego podpisaniu pierwszy dywizjon osiągnął cel i poszły w dół serie bomb.
Mieszkańcy miasta zastygli w grozie. Mieli prawo przypuszczać, że liczne Heinkle lecą gdzieś dalej, skoro oficjalnie ogłoszono poddanie Rotterdamu. Nie otworzyła ognia artyleria przeciwlotnicza, nie poderwał się w powietrze żaden własny myśliwiec. Kompletna dezorientacja ogarnęła wszystkich, nawet miejscowa straż pożarna, która nie od razu ruszyła do akcji ratunkowej. W eksplozjach spadających bomb rozsypywały sie domy mieszkalne i zabytkowe budowle, ginęli ludzie i pomniki kultury. Uległy zniszczeniu stacje pomp i w wielu miejscach sieć wodnokanalizacyjna. Największe straty i spustoszenie spowodował jednak olbrzymi pożar. Kilka bomb trafiło w wytwórnie margaryny i zbiorniki oleju. Tysiące ton płonącej lawy rozlało sie w labiryncie ulic i potok żywego ognia zamieniał dzielnice miasta w makabryczne piekło. Objęło ono obszar 10 kilometrów kwadratowych, a pożar szalał przez dwa dni, okrywając Rotterdam ciemną kurtyną dymu.
Centrum miasta stało się kamienną pustynią, w ogniu i gruzach poniosło śmierć blisko 8000 mieszkańców, nie licząc tysięcy rannych, i kontuzjowanych i poparzonych. Prawie 78 000 ludzi straciło własny kąt i z dorobku życia pozostała im tylko rozpacz.
Czyn zbrodniczy, niczym nie usprawiedliwiony w świetle wzajemnie uzgodnionych warunków kapitulacji garnizonu w Rotterdamie, dokonany świadomie wbrew tym postanowieniom. Jak mogło do tego dojść i dlaczego nikt nie odwołał ataku, gdy bombowce były już na trasie? Wszak sztabowcy Luftwaffe pysznili się własną łącznością w ramach lotnictwa jako odrębnego rodzaju sił zbrojnych, ponoć niezawodna w każdych warunkach dzięki zastosowaniu najnowszych rozwiązań technicznych.
Kto wreszcie ponosił winę za ruiny i zgliszcza Rotterdamu? Takie pytania postawiono Kesselringowi w Norymberdze. To przecież bombowce z dowodzonej przez niego 2 Luftflotte zostały skierowane nad otwarte miasto, dowód niezbity, zapisany w kronice pułku „Condor", okrzyczany później jako wielki sukces Luftwaffe w działaniach na froncie w Holandii. Ten właśnie nalot jak głosiła hitlerowska propaganda zadecydował o wyniku zmagań: w piątym dniu wojny na Zachodzie, 15 maja 1940 roku, Holandia skapitulowała.
Zasobami bogatego kraju zawładnęli Niemcy, jego armia poszła w rozsypkę. 300 000 żołnierzy znalazło sie w niewoli, szczątki zaledwie zdołały wymknąć się z matni w drodze pośpiesznej ewakuacji do Anglii.
Kesselring tłumaczył się wykrętnie, utrzymując, że nic nie wiedział o biegu pertraktacji i podpisanym dokumencie kapitulacyjnym. Ze swego stanowiska dowodzenia miał łączność z załogami w powietrzu, ale nie znając rzekomo sytuacji w Rotterdamie, która w krótkim czasie uległa radykalnej zmianie, nie zawrócił formacji, choć taka możliwość istniała.
Usiłował przekonać wysoki trybunał, że odpowiedzialność spada na własne wojska lądowe, zajmujące stanowiska nad rzeką przecinającą Rotterdam. Uzgodnionym na ten dzień czerwonym kolorem rakiet miały one zasygnalizować odwołanie ataku, lepiej zorientowane w nowym położeniu, czego chciał odmówić zarówno sobie, jak i tym nad celem.
Rakiety rzeczywiście wystrzelono, lecz załogi „nie dostrzegły” ostrzegawczych znaków, co było równoznaczne z wyrokiem na miasto. Za pierwszymi bombami poszły następne, górę wzięła pasja niszczenia, wpojona od lat lotnikom Luftwaffe. Tego przesłuchiwany zbrodniarz nie powiedział, świadectwo w prawdzie dawał dobrze już znany wynik nalotu.
W charakterze świadka na te okoliczność zeznania składał również Goering. Przyznał, że „coś wiedział'' o prowadzonych rozmowach, ale dla ratowania twarzy szybko dodał, że w chwili pojawienia się bombowców nad Rotterdamem „rokowania nie osiągnęły żadnego konkretnego rezultatu". Według niego tylko jeden dywizjon przeoczył sygnały z ziemi, dalsze dwa miały zawrócić nie zrzuciwszy bomb.
Oczywiście kłamał, nie po raz pierwszy na tym procesie, a winę za pożar miasta próbował zwalić na mało energiczną akcję tamtejszej straży pożarnej. Cząstka autentyku w tym tkwiła, lecz był to najwyżej marginalny ułamek na tle dramatu. Jego głównymi sprawcami byli podwładni Goeringa, którym on sam dał rozkaz ataku na Rotterdam.
Zobacz także: Bitwa o Hagę
Tagi: Nalot na Rotterdam, 2 wojna światowa, Inwazja na Holandię 1940,
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz