sobota, 8 maja 2010

Armia której nie było

Armia której nie było

W Londynie nikt takiego zamiaru nie wysuwał, ale w dezinformacyjnej grze obawom nieprzyjaciela nadano wymiar realnego zagrożenia. Z tych przesłonek wyłonił się zarys planu „Fortitude Narth" jako integralnego składnika operacji „Bodyquard”. Wszystkie podejmowane w jego zakresie czynności miały od tej pory urabiać przekonanie Niemców, że rzeczywiście Norwegia będzie głównym celem wielkiego desantu. Do militarnego aspektu inwazji dołączono także wątek ściśle polityczny: rzekomą chęć pozyskania Szwecji jako nowego sojusznika aliantów w tej końcowej fazie wojny. Z formalnego punktu widzenia zamysł najzupełniej prawdopodobny, dla Niemców zaś absolutnie nie do przyjęcia, dotkliwie godzący w ich przemysł zbrojeniowy, który szeroko korzystał ze szwedzkich dostaw rudy i wyrobów precyzyjnych.



Wprowadzić wroga w błąd to sprawo trudna. Potrzebny był obok przekazu „informacji" niepodważalny dowód. W toku różnych rozważań zrodził się właśnie wtedy pomysł utworzenia fikcyjnej 4 armii polowej. Na jej czele stanął generał Andrew Thorne, dotychczasowy dowódco wojsk terytorialnych w Szkocji. Szefem sztabu został pułkownik Ronald Maclead, powołany z rezerwy emeryt. Obok miejscowości Ayr powstała kwatera główna. Zabytkowy zameczek znalazł się pod ochroną posterunków żandarmerii, w sąsiednim parku zgromadzono kilkanaście pojazdów
mechanicznych pod siatkami, w tym dwie radiostacje dalekiego, zasięgu. Z zewnątrz wszystko sprawiało wrażenie, że ulokował się tam jakiś wyższy organ dowodzenia. Makieta „głowy" nie nastręczała kłopotów, wyłoniły się one przy konstruowaniu „tułowia".

Apetyt szedł w górę: skoro armia jej numer nie miał znaczenia to oczywiście silna. Byle czym Niemców nie do się zastraszyć, a miały to być rzekomo wojsko inwazyjne, wyznaczone do pierwszego rzutu. Zafundowano więc nowej armii od razu trzy korpusy po dwie dywizje każdy. Dochodziły do tego oddziały wsparcia, służby, poligony, stacje dostaw materiałowych i - co najważniejsze – łączność radiowa. W niej tkwiła cała nadzieja, że Niemcy połkną przynętę.

Najpierw trzeba było ująć to wszystko w arkuszach ewidencyjnych, opracować strukturę rozpisać nazwy i kryptonimy jednostek, wyznaczyć im miejsca postoju. Niektóre z nich istniały faktycznie, inne były dopiero formowane, ale ogromna większość istniała tylko w sztabowych skoroszytach. Zatroszczono się o ta, żeby żadna z tych nazw nie miała rzeczywistego duplikatu na Wyspach, na froncie włoskim czy na Dalekim Wschodzie.

Abwehra dysponowała rejestrem zidentyfikowanych jednostek i taki błąd mógł zniweczyć cały plan. Potem przygotowano zestaw problemów, które miały ożywić martwy twór. Dzień po dniu sztab armii powinien przecież o coś pytać, czegoś żądać, coś zalecać czy anulować. Jednostki w terenie z kolei winny udzielać odpowiedzi, zgłaszać swoje potrzeby, meldować o wykonaniu rozkazów słowem
tętnić życiem. W katalogu symulowanych spraw nie pominięto awansów, urlopów, podróży służbowych, inspekcji, alarmów, a nawet uroczystości i występów piosenkarzy czy cyrkowców, którzy ponoć mieli odwiedzać żołnierzy na biwakach. Dla nich też zarezerwowano osobne audycje i koncerty życzeń w lokalnych rozgłośniach radiowych. Swoją działkę miała również prasa, zwłaszcza fotoreporterzy. Graficy zaprojektowali komplet emblematów i znaków rozpoznawczych dla wszystkich jednostek, dla wywiadu szczegóły nader cenne.

Dopiero po tej żmudnej pracy, która trwała dwa miesiące, armia odkryła swą twarz. Trzon jej sił uderzeniowych rozlokowany, był w Szkocji, dwie dywizje czasowo stacjonowały w Irlandii Północnej, a kilka batalionów specjalnych przesunięto na Islandię. Od 15 marca 1944 raku w sieci radiowej po raz pierwszy pojawił się nie znany Niemcom kryptonim dowództwa 4 armii polowej, a po nim następne już z niższych szczebli, oby po kilku dniach „ujawnić" przed wrogiem fakt utworzenia nowego związku operacyjnego.

Gra potoczyła się gładko, scenariusz chwycił. Jednostki wyruszyły niebawem na ćwiczenia, manewrując po rozległym obszarze. Z różnych stron Szkocji szły radiogramy do sztabu armii z zakłóceniami akustycznymi, które powodował bliski ogień artylerii, broni maszynowej czy rumor czołgowych silników. Fachowiec mógł z tego odczytać „autentyczny" obraz pola walki, o nawet pośpiech i zmęczenie radiotelegrafistów, popełniających wplecione w teksty „błędy". Dokładnie tak samo pracowali łącznościowcy w rzeczywistych jednostkach.

Równolegle z tym nabierała rozmachu „koncentracja" wojsk i gromadzenie zapasów materiałowych. Na wschodnim wybrzeżu Szkocji rozstawiano pneumatyczne makiety czołgów i samochodów, dział i beczek z paliwem, ambulansów sanitarnych i namiotów. Lotniska pękały w szwach od setek ciężkich bombowców, a w kilku portach wyrastały jak grzyby po deszczu długie rzędy okrętów desantowych ze sklejki, tektury i płótna, ale łudząco podobnych do prawdziwych. Obowiązywał tam ograniczony ruch dla ludności cywilnej i zakaz parkowania pojazdów na drogach kontrolowanych przez wojsko. Od czasu do czasu niemieckim samolotom rozpoznawczym „udawało się" wtargnąć nad Szkocję, co też było elementem gry. Tą drogą mogli potwierdzić wiarygodność przechwytywanych radiogramów. Podrzucano im również inne informacje przez Sztokholm.

Własny nasłuch i deszyfraż sygnalizowały, że wróg zbiera te dane z coraz większą uwagą. Nowa armia licząca wszystkiego 211 oficerów oraz 334 podoficerów i szeregowców budziła respekt. Trzy korpusy to przecież potęga. Pozostawała tylko pytonie, kiedy uderzą, kiedy flota inwazyjna wyruszy na Morze Północne? Tej daty Brytyjczycy świadomie nie ujawniali, parokrotnie zmieniając swoje plan, desantu. Na klika dni przed lądowaniem w Normandii ogłosili gotowość alarmową i ten stan trwał do połowy czerwca 1944 roku. Alianci już łączyli przyczółki na francuskim wybrzeżu, napięcie walk rosło, a Niemcy jeszcze wierzyli, że druga fala desantu, może nawet większa, skieruje się ku Norwegii. Mieli wszak jak na dłoni rozpoznaną 4 armię, która w ich przekonaniu po prostu czekała na rozkaz. Tak głęboko dawali temu wiarę, że ani jedna dywizja nie zeszła ze swych umocnionych pozycji w norweskich fiordach, choć sytuacja we Francji zaczęła się mocna komplikować.

Operocja „Fortitude North" przeciągnęła się do 31 marca 1945 roku. Dopiero wtedy pozorowany ruch radiowy zamarł, armia w sile co najwyżej wzmocnionej kompanii wróciła do koszar. Odcięci w Norwegii Niemcy za późno zorientowali się, że groźba inwazji była mitem. Złożyli broń sami, kiedy upadła hitlerowska Rzesza.

Tagi: Historia 2 wojny swiatowej, Operacja "Fortitude North",

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz