Ostatni rejs "Zagłoby"
Zagadkę zabrało morze tak zwykle mówimy o statkach i okrętach, które zaginęły bez wieści, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Zmagania na wielkich akwenach wodnych w latach drugiej wojny światowej przyniosły wiele takich przykładów i jeden z 'nich wpisany został także do kroniki działań Polskiej Marynarki Handlowej, nazywanej również, "drugą małą flotą" . Drugą po wojennej, też niewielkiej, choć nie jest to wykładnik w pełni odzwierciedlający wysiłek i zasługi polskich marynarzy. Możemy dzisiaj w miarę' dokładnie odtworzyć losy wszystkich statków, które pływały pod znakiem biało-czerwonej bandery, ale ten jeden, pogrążony w głębinie Atlantyku wraz z całą załogą, nadal pozostaje na liście nie odsłoniętych do końca dramatów na "okrutnym morzu". Nie ocalał żaden świadek jego ostatnich chwil, kiedy walczył z rozszalałym sztormem, mozolnie zmierzając do brytyjskiego portu. Dosłownie nikt, kto mógłby wyjaśnić, dlaczego tak się stało.Do Gdyni przybył w połowie 1938 roku, zbudowany na zamówienie krajowego armatora "Polskarob", czyli w pełnej nazwie Polsko-Skandynawskiego Towarzystwa Transportowego S.A., przejmując rolę jego statku flagowego z racji najmłodszego wieku i nowoczesnej
konstrukcji. Nosił wówczas nazwę „Robur VIII", był typowym masowcem o pojemności 2864 BRT i nośności 4256 ton. Zaliczał się do szeroko w tamtych lotach stosowanych parowców, rozwijając szybkość 9 węzłów. Jego załoga składała się z 26 ludzi.
Używany był głównie do przewozu węgla ze śląskich kopalni do portów skandynawskich i zachodnioeuropejskich, dostarczając drugostronnie zabierane stamtąd ładunki drobnicowe. Nie wiadomo, ile wykonał takich rejsów. Można tylko założyć, że w warunkach ciągle rosnącej wymiany towarowej częściej przebywał na morzu niż
w portach.
Wybuch wojny został go w drodze z Kopenhagi do Methil i od tego dnia zerwał kontakt z krojem, podobnie jak wiele innych polskich statków. Macierzysty port Gdynio stał się dla nich nieosiągalny, mieli tam wkrótce wkroczyć Niemcy. Młoda flota stanęła w obliczu nowego zadania, przyłączając się do aliantów zgodnie z podjętymi na krótko przed wojną decyzjami Departamentu Morskiego Ministerstwa Przemysłu i Handlu. Wśród przybywających do Wielkiej Brytanii statków znalazł się także „Robur VIII", przyjmując od 1940 roku nazwę „Zagłoba". Ta zmiana podyktowana była względami kamuflażowymi, czyniąc wrażenie wejścia do służby nowego statku, co mógł odnotować niemiecki wywiad. Pozostałe „Robury” w liczbie czterech też przyjęły nazwy: "Kmicic", „Kordecki", „Zbaraż" i „Częstochowa". Armator byłego towarzystwa żeglugowego "Polskarob", Alfred Falker, stał się odtąd właścicielem jakby od nowa
utworzonej floty, choć w rzeczywistości jej skład i tonaż nie uległy żadnej zmianie w porównaniu ze stanem wyjściowym. Sytuacja przetasowała się dopiero w latach wojny, kiedy te statki zaczęły brać udział w operacjach konwojowych na Atlantyku.
W dniu 15 lipca 1940 roku poszedł na dno "Zbaraż", zniszczony bombami przez niemieckie samoloty w pobliżu ujścia rzeki Humber na wodach Wielkiej Brytanii. W rok później, 20 sierpnia, ścigacz torpedowy Kriegsmarine zaatakował „Częstochowę" na wschód od brzegów Anglii. W takim spotkaniu powolny statek nie ma zwykle żadnych szans. Cios napastnika okazał się śmiertelny, ale i tym razem załoga nie poniosło strat. Gorzej było z „Zagłobą". Od 1940 roku pływał na trasach łączących Wielką Brytanię z Kanadą i Stanami Zjednoczonymi. Szlak jego dalekich rejsów wiódł przez Atlantyk Północny, znany z trudnych warunków hydrometeorologicznych, częstych sztormów i huraganów. Statek nie był budowany z myślą o takich wędrówkach, toteż każda wyprawa na Wielką Wodę stawała się dla jego załogi ciężkim egzaminem, próbą sprawności i hartu. W jednym z pierwszych rejsów tylko szczęśliwym zbiegiem okoliczności uniknęli spotkania z niemieckim pancernikiem „Admirał Scheer", który wyruszył na Atlantyk z zadaniem korsarskim.
Przypadek sprawił, że pod jego lufy dostały się statki z konwoju HX-84. „Zagłoba" płynął w drugim konwoju, zachowującym dużą odległość od czołowego, dzięki czemu nie doszło do masakry. Pojawiły się jednak U-booty, przeciwnik równie groźny. Po zatopieniu kilku statków konwój został rozwiązany, jego jednostki rozsypały się na dużej przestrzeni bez wzajemnego kontaktu wzrokowego. W tej fazie rejsu „Zagłoba" szedł samotnie, nie dostrzeżony przez wroga, ale gdy już znajdował się na wodach między Irlandią i Szkocją, w zasięgu działania własnego lotnictwa, wykrył go, niemiecki Junkers. Zdawać się mogło, że los statku jest już przesądzony. Dysponował tylko jedną armatą przeciwlotniczą małego kalibru i dwoma karabinami maszynowymi; stanowiąc powolny i łatwy do zniszczenia cel nawodny.
Nieprzyjaciel miał pełną swobodę manewru, był szybki, zwrotny i załadowany bombami. W takim pojedynku wynik zazwyczaj jest tylko jeden, na korzyść atakującego, a jednak wypadki potoczyły się inaczej. Ostrzeliwany Junkers dopiero w czwartym podejściu trafił „Zagłobę", nie powodując poważniejszych uszkodzeń oni strat w ludziach. Sam natomiast oberwał w kadłub i wycofał się z walki, ciągnąc za sobą warkocz dymu. Za odważną postawę w tym starciu kapitan statku, Zbigniew Deyczakowski, i dwóch oficerów, Czesław Pawłowicz i Zbigniew Rogaczewski, otrzymali Krzyże Walecznych. Czwartym z wyróżnionych był Szczepan Grycz, III mechanik „Zagłoby".
Dziewiętnaście razy stołek zawijał do Nowego Jorku, uczestnicząc w przewozach materiałów wojennych do Wielkiej Brytanii. Wyruszał z drugiej strony Atlantyku załadowany czołgami, działami, pojazdami mechanicznymi, amunicją i żywnością, wracał najczęściej pusty, jeśli nie liczyć balastu. Chodził zawsze w konwojach, jak inne statki narażony na atak grasujących okrętów podwodnych. Pod koniec grudnia 1942 roku po raz pierwszy przegrał walkę z morskim żywiołem i po doznanych uszkodzeniach musiał z całym ładunkiem wrócić do Halifaxu. Remont trwał blisko miesiąc, załoga odpoczęła po trudach dotychczasowej służby, po czym "Zagłoba" włączony został w skład konwoju SC-118, który 27 stycznia 1943 roku wypłynął do Wielkiej Brytanii.
Warunki na trasie były coraz gorsze, trafili na sztorm z porywami huraganu, przez wzburzony Atlantyk przewalały się gigantyczne fole, miotając statkami niczym łupinką orzecha. Konwojowy szyk przestał istnieć, "Zagłoba" pozostał w tyle. Dostrzeżono go po raz ostatni 9 lutego, kiedy dotarł już do wschodniej strefy oceanu, idąc z przechyłem na lewą burtę, i od tego momentu zaczyna się zagadka, uznano niebawem za najbardziej dotkliwą stratę Polskiej Marynarki Handlowej. Torpeda czy katastrofa, spowodowana przewróceniem się statku z ciężkim ładunkiem? Obydwie wersje są prawdopodobne, ale nikt ani wtedy, ani po latach nie jest w słanie powiedzieć, pod którą można się bez zastrzeżeń podpisać. Załoga „Zagłoby" łącznie 36 ludzi, w tym 10 angielskich marynarzy i artylerzystów z obsługi pokładowej armaty przeciwlotniczej poniosło śmierć, z dala od rozczłonkowanego konwoju i bez sygnału SOS.
Dzień dobry.
OdpowiedzUsuńBardzo interesujacy tekst.
Mam jednak pytanie.
Kiedyś czytałem beletrystyczną książkę o losach ss Zagłoba i jego załogi.
Niestety książka zaginęła a ja chciałbym ją jeszcze raz przeczytać lecz nie pamiętam ani tytułu ani autora.
Na okładce był chyba człowiek z lornetą ?
Czy może mi pan pomóc?
Mój dziadek tam był[*]
OdpowiedzUsuń