Niezwykły lot dywizjonu 304
Kto mógł przypuszczać, co przeżyją w tym locie? Kto mógł wierzyć. Że wrócą? Oczywiście nikt, bo tego dnia, 16 września 1942 roku. wszystko od rana przebiegało normalnie, bez' oznak jakichś szczególnych niespodzianek. W kasynie zjedli śniadanie. W pół godziny potem punktualnie o ósmej siedzieli już w skromnie urządzonej sali odpraw, gdzie przedstawiono im zadanie: lot nad Atlantykiem i wodami Biskajów w poszukiwaniu niemieckich okrętów podwodnych.Długość wytyczonej trasy około 1220 mil, ,czyli prawie 2000 km czas pracy w powietrzu w przybliżeniu dziewięć godzin. Znowu wyśrubowany do granie możliwości dwusilnikowego Wellingtona, ale zdążyli już oswoić się z tymi godzinami, jak zresztą z nowym rodzajem zadań, które im powierzono w lotnictwie obrony wybrzeża (Coastal Command), dokąd trafili 10 maja 1942 roku.
Właśnie tego dnia 304 dywizjon bombowy Ziemi Śląskiej zmienił przydział służbowy. Zużyty w częstych wyprawach nad Kontynent, zwłaszcza w nalotach na silnie bronione miasta Zagłębia Ruhry, doszedł na swej bojowej drodze do punktu krytycznego. Poniósł takie straty w personelu latającym, że zanosiło się na jego rozformowanie. Brytyjskie dywizjony bombowe, też poddawane ciężkiej próbie mogły zawsze liczyć na dopływ świeżych załóg, w dywizjonach polskich sytuacja pod tym względem była znacznie gorsza brakowało ludzi do obsadzenia etatów, a szkolenie nowych we wszystkich specjalnościach to proces długi i mozolny.
Rozwiązanie 304 dywizjonu mogło być sygnałem regresu, pierwszym krokiem w tył, świadczącym o tym, że wysiłek organizacyjny Polskich Sił. Powietrznych od tej pory ulegnie
zachwianiu. Do takiego punktu krytycznego zbliżał się bowiem także 305 dywizjon bombowy Ziemi Wielkopolskiej. Kroiło się coraz wyraźniej widmo kryzysu kadrowego, a był to dopiero półmetek wojny, kolejny rok zmagań z ciągle silnym i pewnym swego zwycięstwa przeciwnikiem. Brytyjczycy z RAF nabrali już w tym czasie pełnego zaufania do walorów, wysokich kwalifikacji i męstwa polskiego personelu lotniczego. Taki sojusznik był im potrzebny toteż zaproponowali inne wyjście, z ich punktu widzenia bardziej celowe. Rozformowanie 304 dywizjonu niczego w istocie nie dawało, mógł natomiast jak orzekli nadal czynnie funkcjonować po przesunięciu z lotnictwa bombowego, najbardziej narażonego na straty, do lotnictwa obrony wybrzeża, gdzie warunki służby miał, być nieco lżejsze, bez piekła niemieckiej obrony przeciwlotniczej. Inspektorat PSP zgodził się z tym poglądem i wkrótce potem zdekompletowany dywizjon wylądował na wysepce Tiree, w surowej scenerii archipelagu Hebrydy. Daleka północ nie czyniła zachęcającego wrażenia, hulał tam porywisty wiatr, zacinał często deszcz, ludziom dokuczało przenikliwe zimno w blaszanych barakach i na otwartej przestrzeni, obcej i dzikiej, wypełnionej hukiem morza i krzykiem mew, a właśnie nad nim mieli latać na swych Wellingtonach, choć do takich zadań nie były one w pełni przystosowane.
Cztery tygodnie trwało szkolenie na ziemi i w powietrzu, w ciągu tego czasu musieli opanować program obszerny i dla nich nowy, a nade wszystko przyzwyczaić się do dalekich i samotnych rajdów nad Atlantykiem, bez kontaktu wzrokowego z .jakimkolwiek punktem orientacyjnym. Ogromnie wyczerpujące i nużące były te loty, w słońcu ocean lśnił jak plama rozlanej rtęci, pod chmurami stawał się monotonną taflą o barwie ołowiu.
Dochodził do tego element najważniejszy samo zadanie bojowe, tropienie nieprzyjaciela. który mógł sunąć w głębinie bądź na powierzchni. Latali po to, żeby go wykryć i zatopić, rozpoznać jego ruchy i przekazać własnym jednostkom meldunki ostrzegawcze. Wróg był jednak nie tylko na morzu, był także w powietrzu, i ten należał do groźniejszych. Niemcy wiedzieli, rzecz jasna. o wyprawach załóg lotnictwa obrony wybrzeża, znali ich cel, zdołali nawet zlokalizować ich trasy, zwłaszcza powrotne. Rzucili więc przeciwko nim własne samoloty myśliwskie dalekiego zasięgu, które operowały zazwyczaj na dalekich podejściach do brzegów Wielkiej Brytanii.
Napastnik działał z zimną kalkulacją, stawiając na zmęczenie powracających załóg po wielogodzinnym locie, na osłabienie czujności, i refleksu, wreszcie na niewielki zapas paliwa w alianckich maszynach. Wszystko razem wzięte mogło mu rzeczywiście dać większą szansę, ale kronika tych spotkań i walk notowała niekiedy coś wręcz odwrotnego, zgoła niewiarygodnego ...
Bombowiec Wellington
Z wysepki Tiree 304 dywizjon przeniósł się do miejscowości Dale w południowej Walii i z tamtejszej stacji RAF, lepiej wyposażonej, rozpoczął loty operacyjne. Stamtąd też w dniu 16 września 1942 roku o godzinie 9.30 wystartował Wellington nr 836 E, nazywany, przez załogę "Elą". Jak to było w zwyczaju personelu dywizjonów bombowych. Prowadził por. pil. S. Targowski na zmianę z kpr. pil. Z. Kowalewiczem, na pokładzie znajdowali się ponadto kpt. obs. W. Minakowski, plut. rtg. Z. Piechowiak oraz strzelcy: kpr. W. Młynarski i kpr. F. Kubacik. Załoga w komplecie, dobrze już zgrana i doświadczona, każdy na swoim stanowisku. W środku kadłuba tkwił na zaczepach normalny ładunek bomb głębinowych, porcja wystarczająca na zatopienie każdego wykrytego U-boota. Szkopuł tylko w tym, jak go wykryć?
Jak dotąd, atakowali już wiele razy, wszystkie prawie załogi, żadnej jednak nie zaliczono pewnego zatopienia. Tego dnia 304 dywizjon miał patrolować w składzie siedmiu samolotów,
ale zgodnie z przyjętą taktyką startowały one oddzielnie w różnym czasie i wyznaczono im oddalone od siebie sektory obserwacji, rozmieszczone na szerokim łuku od północy do
południa na krawędzi Biskajów. Załoga Targowskiego wyszła w powietrze jako pierwsza, uprzedzona, że Niemcy ściągnęli na Półwysep Bretoński nowy dywizjon ciężkich myśliwców Ju-88, maszyn uznawanych w Luftwaffe za doskonałe. Przypuszczalnie łupem tych właśnie Junkersów padły kilka dni wcześniej w pobliżu zachodniego wybrzeża Francji dwa samoloty: czechosłowacki Wellington i angielski Whitley.
Junkers JU-88
Tym samym szlakiem prowadziła trasa "Eli" pod kloszem nieba z rzadkimi ławicami chmur kłębiastych, prawie w pełnym słońcu, lecieli na wysokości 1500 stóp z kursem południowym. Z dala od Francji ale na dalszym odcinku dostrzegli góry Hiszpanii. Tam pilot wykonał zakręt i skierował się na północ. Pod nimi Atlantyk i pustka, choć omiatają wzrokiem błyszczący bezkres oceanu. Oczy łzawią, dłuży się czas, mimo to obserwacja nic nie przynosi. W powietrzu też nic ciekawego, trochę cumulusów, znacznie więcej błękitu i zupełny spokój, jakby już czarnych krzyży w ogóle nie było. Zmiana następuje znienacka, jak zwykle w locie bojowym. Jakiś punkt pojawia się nagle od czoła z prawej, a tuż po nim trzy inne z tyłu i za nimi z przewyższeniem jeszcze dwa. Jest dokładnie godzina 16.12 znajdują się ciągle nad otwartym morzem, nie widząc już nawet skrawka lądu, a te punkty nikt nie ma złudzeń to niemieckie samoloty. Samotny Wellington i sześć, jak się niebawem okazuje, dobrze uzbrojonych, szybkich i zwrotnych Ju-88.
Pojęli grozę położenia, ale lęk żadnego nie sparaliżował. Radiotelegrafista nadał sygnał SOS i współrzędne pozycji własnego samolotu. Natychmiastowa pomoc jest utopią, może jednak gdzieś w pobliżu są myśliwce RAF dalekiego zasięgu? Pilot, wyrzucił bomby, które były już tylko wybuchowym balastem i energicznymi manewrami sprowadził "Elę" w dół, bliżej morza. żeby uniemożliwić wrogowi cios z tego kierunku. W tę ciasną lukę żaden Junkers nie mógł już wejść bez ryzyka zderzenia z falami. Niemcy nie zamierzają tego robić, jeden ten z prawej zachowuje się neutralnie, jakby obserwując przyspieszenie trzech innych za ogonem Wellingtona. Rozciągnięci na jednej osi przemykają jednak obok bombowca i dopiero po jego wyprzedzeniu ostrymi zakrętami idą do ataku czołowego. Chcą chyba tym manewrem zdezorientować i zaskoczyć Polaków, lecz Targowski jest rutynowanym pilotem i zna taktykę uników.
Ogień pierwszego Ju-88 mija się z celem, sam natomiast łapie dwie serie pierwszego strzelca z dokładką tylnego. Tuż po nim przybliża się błyskawicą drugi Junkers, waląc wściekle z działek, znowu w próżnię. Sprzężone kaemy "Eli" robią tymczasem swoje i polską załogę ogarnia na moment radość. Dostał jego lewy silnik staje, samolot załamuje linię lotu i po chwili siada na wodzie. Jest jeszcze trzeci, który nic nowego nie wymyśla. Taki sam atak od czoła i taki sam skutek: smagnięty seriami w łeb wymyka się podciąganym zakrętem w lewo, lecz także trafia. Silniki zagłuszają zgrzyt rozdzieranych blach, raptowne drgnięcia są jednak dowodem, że kropnął celnie. W kadłubie pojawia się dym, na szczęście bez pożaru.
Targowski miota się za sterami, przerzucając ciężki samolot na wszystkie kierunki i ciągłymi zmianami wysokości i prędkości, bo tylko w tym i w sprawności strzelców mają jakąś szansę ocalenia .. Niemcy na trzech atakach nie skończą, w kolejce jest ostatnia para, która właśnię podchodzi z boku. Junkersy rosną w oczach i już widać, krótkie błyski, biją na przemian, oszczędnie, zmuszeni jednak do odskoku w gradzie smugowych pocisków. Z pomocą strzelcom pospieszył chwilowo bezczynny, radiotelegrafista, donosi skrzynki z zapasową amunicją, a potem sam zaczął obsługiwać burtowe karabiny maszynowe.
Junkers położony na wodzie jeszcze nie tonie, ale jego rola, już się zakończyła. Z pięciu pozostałych jeden od początku walki trzymał się z boku i znacznie wyżej. Przypuszczalnie w nim znajduje się dowódca tej niepełnej eskadry bądź też wykonuje zadanie osłonowe. W ciągłym ruchu są dwie pary i te jak rozdrażnione osy atakują raz za razem z różnych pozycji. Jak długo może trwać taka walka? Osaczona załoga jest już przygotowana na najgorsze, lecz nie rezygnuje z obrony. Strzela z najkrótszego dystansu, na pewniaka i skutki tego ognia muszą wzbudzać respekt Niemców. Z dymiącym silnikiem odlatuje do Francji jeden Junkers, polem drugi. Trudno uwierzyć, a jednak ciemne smugi na niebie nie są wytworem halucynacji, lecz dowodem bystrego oka, pewnej ręki świetnego wyszkolenia polskich strzelców. Wróg ponosi straty a mocno już pokiereszowany polski bombowiec nadal słucha sterów, jego silniki pracują, cała załoga żyje, nikt nie odniósł najmniejszej, o dziwo, rany, I chociaż Niemcy krążą jeszcze w pobliżu, oni nabierają otuchy, że mimo wszytko wrócą. Zobaczyli na horyzoncie pasmo chmur, byle tylko tam dolecieć.
Dolecieli. Trójka Junkersów leciała za nimi jak cień, lecz żaden nie próbował atakować. Urwał się ten kontakt, kiedy, Wellington wpadł w objęcia mroku. Tu, w środku chmur, trochę rzucało, byli jednak bezpieczni, już bez prześladowców na karku. Z powodu przestrzelonego zbiornika nie mogli dolecieć do Dale, lądowali na najbliższym lotnisku o godzinie 17.50 niesamowicie zmordowani, ale i szczęśliwi, że wyszli cało z tego lotu.
Pisała, potem o ich wyczynie prasa brytyjska i polska, otrzymali gratulacje od dowódcy lotnictwa obrony wybrzeża, mówiono a nich we wszystkich sojuszniczych dywizjonach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz