Sprawa holenderskiego ruchu oporu
Aresztowano go w Hadze pod koniec wojny. Miał stanąć przed trybunałem wojskowym pod zarzutem współpracy z gestapo i zdrady interesów własnego narodu. Wstępne śledztwo ujawniło jego winę, ale było to zaledwie pierwsze odsłonięcie, kart. Na składanie zeznań czekali jeszcze świadkowie, głos mieli zabrać eksperci i obrońcy po przestudiowaniu materiału dowodowego. Wszystko przemawiało za tym, że nie uchyli się od odpowiedzialnościza popełnione czyny i poniesie zasłużoną karę, a kroił się nawet wyrok najwyższy.
Nie widząc dla siebie żadnych szans, zdecydował się sam na krok ostateczny. Na kilka dni przed rozprawą strażnicy zobaczyli go w celi martwego. Szybko interwencja więziennego lekarza nie zdoła się no nic, mógł tylko formalnie stwierdzić zgon, samobójstwo przez powieszenie.
Sensacyjna wiadomość obiegła nazajutrz całą Holandię, wywołując falę przeróżnych domysłów i pospolitych plotek, oczywiście już bez znaczenia dla tej ponurej sprawy. Niezbity był tylko jeden fakt: Christian Lindemans, jeden z czołowych :przywódców holenderskiego ruchu• oporu, człowiek cieszący się zaufaniem. w kręgach dworu królewskiego, sam wymierzył sobie sprawiedliwość. Zabrał do grobu pełną prawdę o dwóch ostatnich latach swego życia.
Pozostała po niej tylko rekonstrukcja, zapis z drugiej ręki, ze znakami zapytania, choć w punkcie zasadniczym wątpliwości nie było już żadnych. Stał się zdrajcą w sytuacji specjalnej, kiedy hitlerowcy aresztowali jego młodszego brata, czynnie związanego z działalnością konspiratorską. Lindemans uczynił wtedy krok fatalny zgłosił się sam do placówki gestapo, gdzie był już znany jako działacz podziemia. i tam za cenę współpracy z Niemcami ubłagał zwolnienie brata. Od tej pory miał już dwie twarze: „bojownika o wolność" i agenta hitlerowskiej tajnej służby. Z jego denuncjacji trafiali za więzienne kraty ludzie zasłużeni w konspiracyjnej robocie, często nawet koledzy z najbliższego środowiska.
Przypadkowa rana, którą odniósł podczas jednej z potyczek, dodała mu chwały i obaliła pewne podejrzenia, że pozostaje w zmowie z gestapo, na co zdawało się wskazywać' dosyć dziwne wypuszczenie brata. Wpadł z dowodami obciążającymi, a w takich przypadkach hitlerowcy z reguły byli bezwzględni. Skąd więc ich niezwykły gest? Zranienie w pierś rozwiało mgliste poszlaki, przemawiał na korzyść zdrajcy. On sam zresztą nazywany wśród zaufanych King Kongiem z racji barczystej sylwetki i niepospolitej siły fizycznej potrafił zadbać o nienaganną opinię, w czym pomagali mu gestapowcy, podpowiadając, jak ma się zachowywać wśród swoich. Gra na dwa fronty to niełatwa sztuka, po prostu rodzaj aktorstwa, mimo to z tej roli nie wypadł do ostatnich dni okupacji.
Wszystko zaczęło się wyjaśniać już po zajęciu Holandii przez wojska sojuszników, kiedy ludzie z podziemia zaczęli odtwarzać i porządkować kronikę minionego okresu, łączyć porwane ogniwa, zestawiać kulisy zdarzeń, badać ich związki przyczynowe. W warunkach konspiratorstwa sporo spraw szło na karb tajemnicy, teraz ujrzała ona światło dzienne już bez żadnych obaw, że ktoś z tego powodu znajdzie się w rękach wroga. Jeszcze raz wrócono do poszlakowych podejrzeń, do zagadkowych wsyp i pojedynczych aresztowań. Tak oto Lindemans znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Przepadła maska patrioty i człowieka czynu, pozostał autentyk innego formatu, żywy portret zdrajcy.
Sprawa w tym kraju wcale nie unikalna. Kolaboracja miała tam niejedno imię, a jednak Lindemans wpisał na swoje konto coś bardziej poważnego. Do jego współpracy z gestapo doszedł nowy wątek, zgoła zaskakujący dla członków ruchu oporu. Oto z początkiem lat pięćdziesiątych historyk Luis de
Jong, analizując akta sprawy, dokonał odkrycia, które dotknęło opinię publiczną w całej Holandii. Według jego ustaleń Lindemans miał przyczynić się do klęski aliantów pod Arnhem. Na dwa dni przed planowanym desantem, w piątek 15 września 1944 roku, dowiedział się o przygotowaniach aliantów i pilnie przekazał tę wiadomość majorowi Abwehry o nazwisku Kiesewetter.
Do spotkania w trybie pilnym doszło w Hadze, w jednym z lokali konspiracyjnych, udostępnionym przez funkcjonariuszy gestapo, którzy w tej kwestii, wojskowej, nie czuli się kompetentni do zajmowania właściwego stanowiska. Agent miał poinformować niemieckiego oficera, że uderzenie skierowane będzie na Eindhoven i stamtąd dalej na północ.
Na potwierdzenie wiarygodności swych słów wręczył mu kopię instrukcji dla organizacji ruchu oporu w tym mieście. Zawierała ona wytyczne do czynnego wystąpienia, przewidzianego na czas alianckiej ofensywy. Z agentem miał też rozmawiać pułkownik Giskes jako zwierzchnik majora w tej samej tajnej służbie.
Na taką dawkę rewelacji już po śmierci Lindemansa nikt nie był przygotowany. Wrażenie było tym większe, że wtedy jeszcze kulisy operacji „Market-Garden" pozostawały w cieniu, otoczone murem tajemnicy. W pamięci Holendrów tkwił tylko obraz potężnego desantu w trzech oddalonych rejonach i działań naziemnych, które bardzo wolno, przenosiły się na północ, w stronę Renu. Mało kto wówczas wiedział, o jaka stawkę toczyła się gra i jaki był jej ostateczny cel. W gąszczu tych niewiadomych szczególne miejsce zajmowała bitwa o Arnhem, w środku miasta i na jego przedpolach. Właśnie tam stało się coś niepojętego. Od 17 do 25 września 1944 roku w tym jednym rejonie trwał zaciekły bój z przeważającymi siłami wroga, który na północnym brzegu Dolnego Renu nie oddał inicjatywy. Walczyła tam brytyjska 1 dywizja powietrznodesantowa i zrzucona pod Driel, na południowym brzegu polska 1 samodzielna brygada spadochronowa, spiesząc jej z pomocą. Z Arnhem przez te dni wiało grozą i nieprzyjaciel ostatecznie stłumił wszystkie węzły oporu.
Zatem klęska, fakt nie do ukrycia, i pytanie, co było jej głównym powodem? Jaki wpływ na przebieg tych dramatycznych wydarzeń mógł mieć Lindemans? Kto i jak przekazał mu wiadomość o planowanej operacji? Co ze swej strony uczynili Niemcy po tym ostrzeżeniu. Pytania i odpowiedzi posypały się w prasie.
Problem był przecież fascynujący, z gatunku szpiegowskich opowieści. Wokół King Konga rosła bez mała legenda, zdrada w szeregach ruchu oporu zaczęła schodzić na drugi plan, kreowano go coraz częściej na agenta najwyższej klasy. Oto człowiek, który przesądził wynik bitwy o Arnhem tak krzyczały gazety w tytułach sążnistych artykułów i echa tej wrzawy, docierały daleko poza Holandię. Wszystko zdawało się być jak najbardziej oczywiste i połączone w logiczną całość.
Agent własnymi kanałami dociera do źródła informacji, natychmiast przekazuje ten cenny sygnał Niemcom a ci dają mu wiarę i od razu organizują odpowiednie przeciwdziałanie.
On miał być centralną postaci tej wielkiej gry, on jeden w decydującym stopniu nadał jej bieg kontrastowo różny dla każdej z walczących stron. W świetle takiego rozumowania
dramat w Arnhem przestał być zagadką przedostatniego roku wojny. Skoro Niemcy dzięki niemu wiedzieli.
Sporo czasu musiało upłynąć, żeby miejsce spłyconej sensacji zajęła rzeczowa i wszechstronna analiza operacji „Market-Garden". Zabrali głos ludzie z dowódczych szczytów, ci, którzy formułowali koncepcję planu i jego kluczowy cel.
Przyłączyli się do nich wykonawcy ze szczebla taktycznego, z plastycznym rysunkiem pala walki, z wymierną skalą wysiłku
i ofiarności żołnierza. z ostrością widzenia wszystkiego, co składa się na panoramę zbrojnych zmagań na samym dole, od drużyny i plutonu poczynając.
Poszła wreszcie ta operacja na warsztat historyków, którym, udostępniono po latach wgląd do licznych dokumentów archiwalnych, dopiero wtedy jej obraz stał się w pełni czytelny. Tym kombinowanym uderzeniem wojsk powietrznodesantowych i lądowych na jednym kierunku i w jak najkrótszym czasie Montgomery zamierzał wyrąbać, korytarz wiodący przez obszar Holandii wprost na Ren i dalej w głąb Zagłębia Ruhry
Desant z powietrza miał uchwycić przeprawy na przeszkodach wodnych w rejonie Eindhoven, Nijmegen i Arnhem. Ten ostatni most "o jeden za daleko" był kluczem do operacyjnego sukcesu. Brakowało jednak samolotów i szybowców do jednorazowego przerzucenia wszystkich sił z powietrza, przy desancie "na raty", kilkakrotnie ponawianym w tych samych miejscach, upadł czynnik zaskoczenia.
Zawiodły wojska lądowe, zbyt wolno przesuwając się w wąskim pasie natarcia na północ, aby utknąć przed dojściem do Arnhem. Zlekceważony został co najważniejsze nieprzyjaciel, który już przyszedł do siebie po klęsce w Normandii. Stawił twardy opór na całej długości korytarza a w samym Arnhem, na północnym brzegu Dolnego Renu, pchnął do walki dwie regenerowane właśnie dywizie II korpusu pancernego SS.
Był zatem splot uwarunkowań, które zaciążyły na wyniku operacji, były błędy w planowaniu, w ocenie własnych możliwości i spojrzeniu na przeciwnika. Wywiad określił wprawdzie stan jego sił rozmieszczonych w rejonie Arnhem, lecz na najwyższych szczeblach te meldunki zostały zignorowane. W świetle tych badań mit King Konga rozsypał
się jak domek z kart. Wspomniał o nim zaledwie w swej książce R. E. Urquhart, dowódca 1 dywizji powietrznodesantowej, najbardziej wykrwawionej w bitwie o Arnhem odrzucając pogląd, że to on przyczynił się do tej dotkliwej klęski.
Wykluczone jest, by cokolwiek wiedział o desancie na północnym brzegu Dolnego Renu, o czym najlepiej świadczą relacje samych Niemców, absolutnie zaskoczonych pierwszym lądowaniem spadochroniarzy. Mógł jedynie zwrócić ich uwagę na Eindhoven jako cel natarcia wojsk lądowych, ale o tym nieprzyjaciel wiedział sam na podstawie obserwacji gromadzonych sił na własnym przedpolu. Oficerowie Abwehry jak stwierdza Urquhart w ogóle nie zajmowali sie tą informacją, polegając na innych źródłach. O planowanym użyciu wojsk powietrznodesantowych ani
tam, oni pod Arnhem i Nijmegen nie powiedział im nic.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz