sobota, 8 maja 2010

Koniec francuskiej floty

pancernik Dunkerque
Koniec francuskiej floty

Czym był ten akt: dramatem czy wyrazem beznadziejnej rezygnacji, spóźnioną próbą ratowania honoru czy zrywem rozpaczy, rzeczywistą potrzebą chwili czy demonstracją nonsensu? Takie pytania rodzą się zwykle przy każdej próbie spojrzenia na genezę, przebieg i następstwa samozatopienia głównych sił francuskiej floty wojennej w Tulonie. Poglądy w tej kwestii były podzielone wśród samych Francuzów, poprzestańmy zatem na tej, którą wyraził w swym pamiętniku gen. de Gaulle "Najżałośniejsze, najbardziej bezcelowe samobójstwo, -jakie tylko możno sobie wyobrazić". Właśnie takie, bez cienia patosu, choć nie brakowało nad Sekwaną po latach głosów, usiłujących mu przypisać otoczkę bez mało jakiejś chwały i te poglądy, zupełnie pozbawione rozsądnej motywacji, tu i ówdzie były nawet bezkrytycznie powielane.



Wstępem do tego głośnego zdarzenia stał się desant połączonych sił angloamerykańskich w Afryce Północnej, rozpoczęta 8 listopada 1942 roku wielka operacja "Torch", która po siedmiu prawie miesiącach miała doprowadzić do całkowitego wyrzucenia Niemców i Włochów z Czarnego Lądu. W tamtejszych posiadłościach kolonialnych w Maroku, Algierii i Tunezji – wierni reżymowi Vichy Francuzi mieli swoje liczne i nieźle uzbrojone garnizony, umocnienia, część lotnictwa i floty, siły łącznie znaczne i pozostające pod kontrolą Niemców. Pracowały tam ich komisje nadzoru na mocy postanowień rozejmu z czerwca 1940 roku, kiedy marszałek Petain, rzecznik obozu kapitulantów' i zwolennik współpracy z hitlerowską Rzeszą, zgodził się w imieniu pokonanej Francji przyjąć poniżający dyktat Berlina, jednoznacznie sformułowany w układzie o zawieszeniu broni. Gwoli ścisłości nadmienić należy, że w innych francuskich koloniach na tym kontynencie, w Afryce Zachodniej i Równikowej, odrzucono te postanowienia i zdobywał tam wpływy gen. de Gaulle, na północy jednak niepodzielnie panowali jego przeciwnicy, formalnie neutralni, faktycznie związani z państwami "Osi" i od nich uzależnieni.



Jeszcze przed lądowaniem Amerykanie różnymi drogami próbowali skłonić tych francuzów do zaprzestania zbrojnego oporu i przejścia na stronę wojsk sojuszniczych, ale te zabiegi ku ich zaniepokojeniu i rozczarowaniu do pierwszego dnia operacji nie przyniosły spodziewanego rezultatu. W rejonach desantu francuskie oddziały otworzyły ogień, do akcji weszły ich okręty i samoloty, w Oranie i Casablance starcia przybrały zaciekły charakter z rosnącymi stratami po obu stronach. W imię jakich racji? Kto na tym zyskiwał? Admirał Darlan, dowodzący tymi siłami, wydał w końcu rozkaz zaniechania walki i sam dokonał wolty: on, prawa ręka Petaina, znany z prohitlerowskich sympatii, przyłączył się do aliantów. Osobliwy to sojusznik, który dopiero w sytuacji bez wyjścia zdecydował się na ten krok, ale to już problem innego rzędu, z obszaru rozgrywek politycznych.

Na lądowanie sojuszników w Afryce Północnej, dla Niemców zaskakujące, ci zareagowali szybkim przerzuceniem posiłków do Tunisu i wkroczeniem do "wolnej strefy", czyli do marionetkowego państwa Vichy na południu Francji. Od tego dnia, 14 listopada 1942 roku, upadł mit "neutralnej enklawy", administracja Petaina została sparaliżowana, jego armię utworzoną z łaski Niemców czekało rozbrojenie i wtedy też zaczęła się ostra gra o Tulon.

W tej wielkiej bazie morskiej stacjonowały liczne francuskie okręty: dwa zespoły umownie nazywane operacyjnymi pod dowództwem admirała de Laborde'o i wiceadmirała Manquisa, jeden zespół wyłączonej z pływania rezerwy z niepełnymi załogami na pokładach, nie licząc jednostek mniejszych i pomocniczych. Potencjał w sumie wartościowy, w znacznej części nowoczesny, który mógłby odegrać niemałą rolę w działaniach bojowych. gdyby przyłączył się do floty brytyjskiej pod banderą Wolnych Francuzów.

Niestety, nikt ze strony kolaborantów Vichy takiego zamiaru nie zdradzał, nikt nie podjął w tym kierunku jakiejkolwiek próby, godząc się na narzucone przez Niemców warunki rozejmu. Toczyła się niszczycielska wojna, trwały ciężkie działania w bitwie o Atlantyk, tonęły statki i okręty na trasach konwojowych, a w zaciszu Tulonu flota po prostu „rdzewiała”, stojąc bezczynnie przez ponad dwa lata, z własnej woli zepchnięta na margines wielkich wydarzeń i żenująco zdegradowana, choć jeszcze nie chciała się rozstać z mianem światowej potęgi. No co czekała? Czego mogli spodziewać się ci, którzy nią dowodzili, choć nie dało się ukryć, że dowodzenie w takich warunkach zupełnego bezruchu w basenach było w istocie fikcją. Komu chcieli wierzyć? Trudno znaleźć odpowiedź na te pytania. Francuzi mają natomiast do dziś wiele oskarżeń pod adresem Brytyjczyków, że ci próbowali ich wyrwać z letargu w bazach kolonialnych Afryki Północnej i Zachodniej, proponując im wspólną walkę z Niemcami. Dla ratowania twarzy podnoszą właśnie oni nic nie znaczące szczegóły, choć problemem podstawowym była wówczas kontynuacja przerwanej sojuszniczej współpracy. Tego jakoś nie chcą widzieć. W samym Tulonie takich prób Brytyjczycy nie podejmowali, o losie zebranej tam floty mieli zadecydować Niemcy, ale wyrok zagłady podpisała na siebie sama.

Równocześnie z rozkazem przerwania walki w Algierii i Maroku admirał Darlan, już w swej nowej roli alianckiego sojusznika, usiłował ściągnąć te liczne okręty do Dakaru. Wysłał w tej sprawie tajną radiodepeszę do admirała de Laborde’a, od siebie dodając, że wyraża ono skrytą myśl marszałka Petaina, któremu ponoć też zależało na uratowaniu tej floty. Niemcy tymczasem zbliżali się do Tulonu, fałszywie zapewniając, że do bazy nie wkroczą, ponieważ - zgodnie z wcześniejszymi porozumieniami - miała być ona broniona na wypadek inwazji aliantów przez siły francuskie. Wygrywali w ten sposób czas, którego admirał de Laborde nie wykorzystał, choć miał taką szansę. Marszałek Petain na jego pytanie odpowiedział, że inicjatywa Darlana nie była z nim uzgodniona, stąd należy ją uznać za akt samowoli. Przed trybunałem po wojnie dyktator Vichy powiedział, że ta odpowiedź nie odzwierciedlała jego woli, ale już wtedy działał pod ścisłą kontrolą Niemców i rzekomo liczył na zrozumienie tego położenia przez admirała de Laborde’a. Ten jednak nie zdobył się na krok odwagi, nie uczynił nic, żeby przygotować okręty do wyjścia w morze, zamiast
śmiałej próby opuszczenia już zagrożonej matni wybrał samobójstwo. Nie dla siebie, lecz dla podporządkowanej mu floty. Obawiał się jak potem zeznał ataku niemieckich bombowców i U-bootów, przede wszystkim jednak ufał marszałkowi Petainowi. Stać go było tylko na wydanie rozkazu uprzedzającego załogi, że okręty trzeba przygotować do zatopienia, gdyby Niemcy chcieli wtargnąć do bazy.

Wody w tulońskiej bazie były płytkie, samo osadzenie okrętów na ich dnie niczego nie dawała. Mogły być wydobyte i uruchomione w ciągu niewielu dni. Dodajmy: uruchomione i włączane w skład Kriegsmarine, a tego najbardziej obawiali się alianci na Morzu Śródziemnym I te obawy podzielał także Darlan. Okręty musiały być zatem wysadzone bądź przynajmniej należało zniszczyć ich główne urządzenia materiałem wybuchowym lub sposobem mechanicznym. Rzecz wcale nieprosta, tym bardziej, że na jednostkach rezerwy załogi były zdekompletowane. Na wykonanie tej samobójczej operacji admirał de Laborde miał dwa tygodnie zwlekał jednak do ostatniej chwili...

Niemcy, jak można się było tego spodziewać, zignorowali swoje zapewnienia o nietykalności floty i rankiem 27 listopada 1942 roku ich czołgi wdarły się na obszar bazy, taranując bramy wjazdowe. W powietrzu pojawiły się ich samoloty, bacznie obserwując ruchy Francuzów. Tych właściwie nie było z flagowego pancernika "Strasbourg" nadany został tylko świetlnym sygnałem rozkaz de Laborde'a: "Natychmiast zatapiać okręty i od tego momentu zaczęły strzelać gejzery ognia. Wielkie dzieło zniszczenia własnych jednostek stało się nieodwracalnym faktem. Okręty tonęły jeden po drugim, przewracały się na burtę, w rozbłyskach eksplozji i w płomieniach bądź w cichej agonii, wchłaniając przez otwarte zawory denne tysiące ton wody. Interwencja Niemców, którzy, zdołali wtargnąć na pokłady kilku ciężkich jednostek, nie zdała się na nic. Musieli z tych wraków uciekać razem z załogami. Z szalejącego piekła zdołało wymknąć się tylko pięc: okrętów podwodnych, forsując sieć zagrodową, zamykającą wejście do bazy. Trzy z nich - "Casablanco" , "Le Glorieux" i „Marsouir" - szczęśliwie przedarły się do Algieru, .czwarty z kolei „Iris" utknął w Barcelonie, internowany przez Hiszpanów, ostatni „Venus• doznał uszkodzenia od niemieckiej bomby i załoga zatopiła go na zewnętrznej redzie.

Na cmentarzysku w Tulonie pozostały pancerniki "Strasbourg", "Dunkerque" i "Provence", ciężkie krążowniki "Algerie", "Colbert", "Dupleix" i "Foch", lekkie krążowniki "La Gallissonniere" i "Jean de Vienne", 30 niszczycieli i torpedowców, 16 okrętów podwodnych i inne jednostki łącznie 77, choć należy zaznaczyć, że nawet w źródłach francuskich są pewne różnice w określaniu wysokości strat. Tok czy inaczej od tego dnia flota śródziemnomorska kolaborantów Vichy przestała istnieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz