poniedziałek, 3 maja 2010

Żywe torpedy

źródło wikipedia Włoska torpeda Maiale

Żywe torpedy

Nazwa tej broni jest nieco myląca i może wywołać skojarzenie z kamikadze z Dalekiego Wschodu. W rzeczywistości, patrząc na działania wojenne w Europie żadne podobieństwa tego pokroju nie występowało, taktyka działania w obu przypadkach była zupełnie inna załogom „żywych torped” nie groziła śmierć w decydującym momencie ataku. Oczywiście żołnierz mógł zginąć ale nie na rozkaz lecz najczęściej w ogniu samolotów i okrętów, które w porę go wykryły.


Projekt zastosowania takich środków walki ma długą historię, zrodził się we Włoszech w 1918 roku, na krótko przed zakończeniem I Wojny Światowej. Wystąpił z nim pierwszy raz porucznik marynarki Paolucci, młody i zdolny oficer, który w tamtych latach pływał na kilku okrętach podwodnych. Odwołując się do własnych doświadczeń i danych statystycznych złożył w dowództwie floty krytyczny raport, dowodząc niezbicie, że skuteczność dotąd używanych torped jest niewielka. Wskaźnik pewnych trafień był niewspółmiernie niski w stosunku do liczby odpalanych torped.
Przytłaczająca większość z nich mijała się z celem wskutek usterek technicznych, złych warunków hydrometeorologicznych, a zwłaszcza z powodu przedwczesnego strzału, kiedy odległość do wykrytej jednostki była jeszcze zbyt duża. 

Ruchem torpedy po jej wyrzuceniu nikt już oczywiście nie mógł kierować, martwy przedmiot pruł wodę samoczynnie, zachowując w miarę dokładnie nadaną mu wartość kątową. Ponieważ cel zazwyczaj też był w ruchu, wykonując nieoczekiwane manewry, minimalna nawet pomyłka w obliczeniach kończyła się fiaskiem ataku, nierzadko bez możliwości jego powtórzenia. Paolucci zajął się tym problemem i zgłosił koncepcję zbudowania „żywej torpedy”, z człowiek który miał sterować, wznosząc niezbędne poprawki na osi strzału.

Niezwykły pomysł nie wzbudził wówczas szczególnego zainteresowania, kres wojny był już bliski, na porządku dziennym stawały inne sprawy. Doczekał się realizacji dopiero po upływie dwunastu lat, kiedy u steru władzy była już faszystowska partia Mussoliniego. Duce chciał koniecznie uczynić ze swej śródziemnomorskiej floty potęgę, toteż projekt budowy „żywych torped” broni nikomu dotąd nie znanej spotkał się z jego aprobatą.

W 1930 roku dwaj włoscy oficerowie Toschi i Tesci, po wielu próbach przedstawili prototypowy model pojazdu, który był w czymś rodzaju miniatury okrętu podwodnego o długości 670 centymetrów, z ładunkiem 300 kg silnego materiału wybuchowego w części dziobowej. Elektryczny silnik czerpał prąd z baterii akumulatorów, pozwalając osiągnąć szybkość 10 węzłów. Załoga składała się z dwóch ludzi w kostiumach i z ekwipunkiem płetwonurków, zajmujących miejsca w gondolach osłoniętych kopułami z organicznego szkła.

Pojazd miał być ustawiany na specjalnej prowadnicy okrętu podwodnego, przed kioskiem i doprowadzany w zanurzeniu do miejsca „startu”. Po określeniu celu ataku załoga odłączała się od nosiciela i już samodzielnie płynąc tuż pod powierzchnią wody z możliwością obserwacji okrężnej, zmierzała w kierunku atakowanej jednostki. Po ostatecznym skorygowaniu kursu, już na prostej opuszczała pojazd, który od tej chwili stawał się zwykła torpedą. Zakładano, że ataki będą prowadzone wyłącznie w porze nocnej, w dzień, zwłaszcza w jaskrawym świetle słońca, takich możliwości nie było. Płytko zanurzony pojazd z wystającymi kopułami mógł być łatwo wykryty i zniszczony.

Teoria zapowiadała się nader obiecująco, ale praktyka nie potwierdziła tych nadziei. Już podczas ćwiczeń zdarzało się, że okręty podwodne nie były w stanie odszukać członków załogi torpedy w mroku. Do akcji ratowniczej dopiero od świtu musiały wkraczać ścigacze i inne jednostki z kutrami rybackimi włącznie.

Korzystano też z pomocy lotnictwa wojskowego i cywilnego. Nikt nie łudził się, że takie poszukiwania, zwłaszcza na oddalonych akwenach, będzie można prowadzić także podczas wojny. W tej sytuacji Włosi zawiesili program dalszych doświadczeń z żywymi torpedami, nie widząc dla nich przydatności. W działaniach bojowych pojawiły się tylko raz w dniu 19 grudnia 941 roku, w roli zgoła innej. Trzy takie pojazdy wdarły się skrycie do brytyjskiej bazy morskiej w Aleksandrii. Płetwonurkowie wyszli z nich na zewnątrz i umieścili ładunki wybuchowe z opóźnionym zapłonem pod dnem pancerników „Queen Elizabeth” i „Valiant”. Żołnierzy włoskich co prawdo zdołano złapać i wziąć do niewoli ale dwie wielkie eksplozje spowodowały znaczne uszkodzenia okrętów, które na wiele miesięcy musiały pójść do remontu.

Śladem swoich sojuszników poszli także Niemcy, projektując doskonalszy model jednoosobowego pojazdu typu „Marder” o wyporności pięciu ton, także wyposażonego w elektryczny napęd. Składał się on z dwóch torped, połączonych w układzie poziomym jedna nad drugą. W górnej części pozbawionej głowicy bojowej, znajdowało się stanowisko operatora, który kierował tym pojazdem.
Korzystają z pomocy przyrządów naprowadzał pojazd na cel, wybrany wzrokowo, ustawiał się pod odpowiednim kątem i zwalniał torpedę, która znajdowała się pod nim. Niemcy zbudowali około 200 takich pojazdów, utrzymując ten fakt w tajemnicy do kwietnia 1944 roku, kiedy rzucono je do akcji w rejonie przyczółka pod Anzio we Włoszech jednak nie zanotowały poważniejszych sukcesów.
Z początkiem lipca tegoż roku odnotowano pierwsze ich wypady w strefie kanału La Manche. Licznym zespołem tych pojazdów dowodził komandor Fritz Bohme, zamierzając uderzyć w główne siły floty inwazyjnej, ale i tam ataki Niemców nie przyniosły większych efektów. Sam Hitler jak wynika z zachowanych stenogramów próbował przekonać Donitza, że „Mardery” z ochotniczymi załogami spowodują pogrom na wodach kanału La Manche, lecz dowódca Kriegsmarine sceptycznie potraktował te zapewnienia.

Przewaga aliantów na morzu i w powietrzu była zbyt duża, atut zaskoczenia już minął, w czym miał udział polski niszczyciel ORP „Ślązak”. W nocy 5 lipca wyłowił żywego operatora, który musiał porzucić swój pojazd z powodu awarii. Wciągnięty na pokład wywołał niemałą sensację wśród marynarzy. Ciekawsze były oczywiście zeznania , które ujawniły wiele informacji o właściwościach podwodnego pojazdu.

Sukces „Ślązaka” stał się głośny ale jakby prawem serii w bilansie zysków i strat pojawiła się ciężka strata. W nocy z 7 na 8 lipca został skierowany do ataku zespół dwudziestu „żywych torped” w rejonie Zatoki Sekwany. Na alianckich okrętach ogłoszono alarm bojowy, noc rozjaśniła się w ogniu małokalibrowych dział. Każdy podejrzany punkt na wodzie był ostrzeliwany to zmusiło Niemców do zmiany szyków. Zaczęli zawracać, manewrować w miejscu i tylko kilku najbardziej zagorzałych Niemców nie wątpiło, że uda im się coś trafić. Jednym z nich był podchorąży Potthast, dziewiętnastoletni członek Hitlerjugend, uznawany przez swoich za „asa” w podwodnych rajdach. Pod Anzio zatopił transportowiec, tu natomiast zetknął się z polskim lekkim krążownikiem ORP „Dragon”.

O godzinie 4.20 okręt zszedł z kotwicy i w osłonie trałowców przybliżył się do brzegu, zajmując tam stanowisko ogniowe. Załoga bezwiednie ustawiła się burtą do napastnika, idealnie na osi strzału. Patthast zaryzykował podejście na 300 metrów i odpalił torpedę, która spowodowała poważne uszkodzenie krążownika. Okręt nie zatonął ale rozmiary zniszczeń były tak duże, że ORP „Dragon” zakończył służbę pod polską banderą, zastąpiony niebawem przez nowy okręt tej klasy ORP „Conrad”.

„Żywe torpedy” choć były bronią groźną, nie doprowadziły do znacznego przełomu w działaniach bojowych na morzach. Do tej kategorii pojazdów Niemcy zaliczali jeszcze jednoosobowy okręt podwodny „Biber” i dwuosobową podobną jednostkę „Seehund”, a także motorówki z materiałem wybuchowym kilu typów. Te miniatury znalazły zastosowanie w dniach inwazji w Normandii i później na wodach Skaldy, ale i ta „flota” nie polepszyła ich położenia w krańcowym okresie wojny. Ocalałe jednostki po zakończeniu wojny Brytyjczycy ściągnęli do swoich baz, były tam poddawane różnym próbom i poszły ostatecznie na złom.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz