źródło: wikipedia |
Na tropie broni V cz.1
Przysłowie powiada, że tonący chwyta się brzytwy, taką „brzytwą" stała się dla Niemców między innymi „broń odwetowa", określana symbolem „V" od propagandowej nazwy Vergeltungswaffen. Zastosowali ją po raz pierwszy w połowie 1944 roku, kiedy już rzeczywiście III Rzesza przypominała tonącą tratwę. Dla podtrzymania woli oporu i złudnych nadziei w obiegu znalazła się druga nazwa, Wunderwaffe, czyli „cudowna broń", wymyślona przez samego Goebbelsa, który jeszcze liczył, że zagadkową i obiecującą magią słów trafi do mentalności hitlerowców jako nieomylny zwiastun jakiegoś przełomu. Co zatem kryło się za złowieszczym „V"? Jakim atutem wróg usiłował odwrócić bieg wydarzeń i zaskoczyć aliantów? Czy wreszcie choć w części powiodła się ta próba?Spójrzmy na mapę Bałtyku: między Zatoką Pomorską na północy a Zalewem Szczecińskim na południu znajduje się niewielka wyspa Uznam. Właśnie tam hitlerowcy przystąpili do budowy wielkiego ośrodka doświadczalnego, rozmieszczając główny kompleks obiektów w pobliżu rybackiej wioski Peeneműnde. Wybór tego miejsca nie był przypadkowy. Odcięta od lądu wyspa, pokryta gęstymi lasami, dawała gwarancję zachowania ścisłej tajemnicy podjętych robót inwestycyjnych. Ten element zadecydował o lokalizacji ośrodka, w którym rzecz wówczas znana tylko nielicznym mieli Niemcy kontynuować swe badania i próby, zmierzające do zaprojektowania najnowszego narzędzia niszczycielskiej wojny broni rakietowej. Nic zatem dziwnego, że wszystko, co się z nią łączyło, chcieli zamknąć pod
szczelnym kloszem.
Początek tych badań sięga 1932 roku, kiedy na poligonie artyleryjskim w Kummersdorf utworzono placówkę naukową, która zajęła się problemem paliw ciekłych o różnych składnikach chemicznych, przydatnych do napędu rakiet. Kierował tymi pracami późniejszy generał, Walter R. Dornberger i szybko pnący się do sławy Wernher von Braun. Kosztowne eksperymenty połączone z odpalaniem pierwszych rakiet nie przynosiły pożądanych rezultatów, ale sama koncepcja przyszłościowej broni znalazła uznanie na szczytach Reichswehry. Po dojściu Hitlera do władzy i przywróceniu w Niemczech powszechnego obowiązku służby wojskowej powiały jeszcze korzystniejsze wiatry dla jej twórców.
Jesienią 1937 roku placówkę z Kummersdorfu przeniesiono na wyspę Uznam, gdzie trwała już budowa nowego ośrodka i gdzie warunki do dalszych doświadczeń były znacznie lepsze. Z biegiem czasu zdołano tam skompletować kilka tysięcy fachowców, podzielonych na grupy specjalistyczne. Doszło w końcu do tego, że cykl badań objął dwa odrębne i konkurencyjne programy. Pod patronatem wojsk lądowych Wehrmachtu rodził się balistyczny pocisk rakietowy dalekiego zasięgu z prototypowej serii „Aggregat", który po kilku latach miał wejść do akcji pod nazwą V-2. Główną rolę w realizacji tego przedsięwzięcia odegrał von Braun, mianowany przez Hitlera profesorem. Drugi program stanowił domenę Luftwaffe i jego czołową postacią był Robert Lussen, konstruktor samolotu-pocisku Fi-103 bądź wymiennie FZG-76. Ten z kolei rodzaj „odwetowej broni", potocznie zwany bombą latającą, otrzymał umowny indeks V-l, też po upływie kilku lat.
Do wybuchu wojny przeciwnicy Niemiec nic nie wiedzieli o tych pracach. Klauzula najwyższej tajemnicy i surowy nadzór hitlerowskich służb specjalnych sprawiły, że przecieku nawet szczątkowych informacji nie było. Wiosną 1939 roku wpłynął wprawdzie do polskiego wywiadu pierwszy sygnał o Peenemunde, ale nikt tej nazwy nie kojarzył z nową bronią. Przekazał ten meldunek agent Samodzielnego Referatu „Zachód" Oddziału II, Wiktor Katlewski, pracownik Zarządu Uzbrojenia Kriegsmarine w Berlinie. Napisał o budowie nowego obiektu na wyspie Uznam, lecz takich wyrastały setki w całych Niemczech, a zatem nic godnego szczególnej uwagi. Inne zresztą sprawy interesowały wówczas centralę wywiadu wojskowego w Warszawie...
Przed trudniejszą łamigłówką stanęli Anglicy w listopadzie 1939 roku. Oto anonimowy nadawca przesłał drogą pośrednią list do ambasady Wielkiej Brytanii w Oslo, w którym poinformował o prowadzonych w Peenemunde próbach rakietowych. Jego autorem był bez wątpienia Niemiec, przypuszczalnie ideowy antyfaszysta, nieźle zorientowany w przedstawionej problematyce. Cenny materiał przekazano niezwłocznie do Londynu, przestudiował zawarte w nim wiadomości szef wywiadu naukowego Ministerstwa Lotnictwa, dr Reginald V. Jones, ale w końcu i on nie doszedł do alarmujących wniosków. Podejrzewał nawet celową próbę dezinformacji, coś na postrach, tym bardziej że nie udało się nawiązać kontaktu z tajemniczym i bezinteresownym informatorem, choć w swoim liście podał hasła wywoławcze. Wysłane parokrotnie nad Peenemunde samoloty rozpoznawcze RAF też niczego nie odkryły, tak więc ten pierwszy ostrzegawczy sygnał żadnej burzy nie wywołał.
Potem zaczęły napływać następne z różnych źródeł. W ocenie ekspertów „coś w nich było", lecz ciągle za mało, aby na tej niepewnej podstawie sformułować opinię wiarygodną. W taki sposób potraktowano też pierwszy meldunek z Polski, przesłany w połowie 1942 roku. Działająca na wybrzeżu siatka wywiadu AK trafiła celnie w Peenemunde, ale dopiero na wiosnę następnego roku Londyn drugostronnie polecił dokładniej zainteresować się tym obiektem. Główne przyczyny tej nieufności i zwłoki doczekały się kilku wyjaśnień dopiero po wojnie, kiedy w publikacjach brytyjskich odsłonięto niektóre kulisy systemu głębokiego nasłuchu i deszyfrażu niemieckiej „Enigmy". Analizując treść odbieranych meldunków, Anglicy szukali ich potwierdzenia przede wszystkim na zdjęciach lotniczych i rzeczywiście pewne szczegóły nie od razu oczywiście bezbłędnie zidentyfikowane zaczęły wzbudzać coraz większą uwagę.
Jakiś mikroskopijny punkt na skraju dziwnej rampy, jakiś słupek ustawiony obok kratownicy, jakieś obłoczki białego dymu, jakieś ogromne wykopy z wysokimi wałami ziemnymi... Sporo tego było, ale nie tylko interpretacja zdjęć przynosiła nowe odkrycia. Logiczne rozumowanie podpowiadało, że jeśli te zagadkowe przedmioty i budowle są faktycznie obrazem poligonu rakietowego, to musi tam również stacjonować specjalna jednostka, wyposażona w najnowocześniejsze urządzenia telemetryczne i radiolokacyjne potrzebne do obserwacji lotu odpalanych pocisków. Takim właśnie sprzętem o czym wywiad już wiedział dysponowały dwie kompanie, 14 i 15, z doświadczalnego pułku łączności lotnictwa.
Upływały miesiące żmudnego wyczekiwania w stacjach nasłuchu i wreszcie w kwietniu 1943 roku wyłowiono pierwszy ślad: 14 kompania zameldowała swe przybycie do Peenemunde. Od tego dnia wywiad wzbogacił się o jeszcze jedno źródło wartościowych informacji, odczytywanie radiogramów szyfrowanych maszynową metodą „Enigmy" nie nastręczało żadnych kłopotów. Tę tajemnicę dzięki pomocy polskich specjalistów Anglicy znali już na wskroś.
Wiosną 1943 roku siatka wywiadu „Lombard", nastawiona na penetrację bałtyckiego wybrzeża, odnotowała na swym koncie największy sukces. Do tajnej współpracy zdołano pozyskać podoficera łączności, Romana Tragera, urodzonego w Bydgoszczy Austriaka, który pełnił służbę w ośrodku Peenemunde. Relacja pierwszego człowieka z wnętrza chronionej wyspy, świadka naocznego prowadzonych doświadczeń, wywołała ogromne wrażenie. To już nie były domysły, to był autentyk, choć nawet i on żołnierz innej specjalności mógł tylko odtworzyć swoje spostrzeżenia. Powiedział w każdym razie wiele i wyczerpujący meldunek z tej rozmowy, uzupełniony szkicami i mapą, wysłano niebawem drogą kurierską do Londynu, dla pewności nie jedną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz