czwartek, 3 lutego 2011

Japońscy kamikaze

Japońscy kamikaze

Kim byli, jakie motywy kierowały ich działaniem, z jakich wywodzili się środowisk? Oto kilka pytań, wzbudzających do dziś żywe zainteresowanie w kręgu ludzi w mundurach, historyków i psychologów. Czym wreszcie były ich czyny – dowodem nieprzeciętnej odwagi czy skrajnego fanatyzmu, osobliwie pojmowanym poczuciem dyscypliny czy całkowitym unicestwieniem własnej osobowości, aktem rozpaczy czy akceptacją tradycji przodków, którzy uważali, ze samobójcza śmierć jest w pewnych warunkach upragnionym i uznawanym zaszczytem. Wszak według kodeksu samurajów taka śmierć miała być wykładnikiem najgłębszej miłości, najcięższej żałoby lub największej skruchy. W Japonii urosła ona do symbolu i podniesiono ją do wyżyn honorowej godności.



Kamikaze ten jeden wyraz najbardziej lapidarnie ujmuje syntezę obszernego i złożonego problemu. Nie mityczny „boski wiatr", lecz ludzie pełni życia, młodzi i zdrowi, którzy sami wybrali drogę rozstania się ze światem. Jej geneza sięga jesieni 1944 roku, kiedy działania wojenne zaczęły przybierać inny obrót, niż chcieliby tego militaryści z Tokio. Skończyło się bezpowrotnie pasmo błyskotliwych sukcesów, zarysował się najpierw zastój, potem kryzys, a po nim już widmo nieuchronnej klęski. Przełomowym akordem były zmagania na Filipinach. Wielka bitwa o Midway odebrała już cesarskiej flocie prymat na morzu, teraz miało się okazać, że i wojska lądowe nie są w stanie utrzymać zajętych terenów w obliczu rosnącej przewagi Amerykanów. Ich najmocniejszym atutem była marynarka, w tym zwłaszcza lotnictwo morskie. Te siły odgrywały główną, rolę w operacjach desantowych, na nich też Japończycy ześrodkowali główną uwagę. Ponieważ uderzenia z powietrza nie przynosiły pożądanych rezultatów, pogłębiając jedynie bilans własnych strat, zapadła decyzja zgoła niewiarygodna prowadzenia ataków samobójczych. Z apelem wystąpił sam cesarz, nadali mu służbowy bieg dowódcy z najwyższego szczebla, ostatnie słowo należało do pilotów. Apel to oczywiście jeszcze nie rozkaz, toteż pierwszą grupę kamikaze skompletowano wyłącznie z ochotników.

Gra była otwarta, stawkę znali wszyscy. Treść zadania sprowadzała się do trzech punktów: wystartować z bombami, odnaleźć cel i zderzyć się z nim na otwartym morzu. Nie próba zrzutu ładunku, lecz cios bezpośredni, w burtę lub pokład wybranego okrętu, masą rozpędzonej maszyny, żeby skutki eksplozji były absolutnie pewne. Żadna szansa ocalenia życia, nikt zresztą nie oczekiwał ich powrotu. Ceremoniał pożegnania miał być aktem ostatnim, wszystko inne wraz z tajemnicą śmierci zabierali ze sobą na zawsze. Moment zamknięcia kabiny odcinał ich od reszty świata, od tej chwili szybko uciekający czas wyznaczał barierę, za którą tkwiła nicość i mrok.

Pierwszy udany atak nastąpił 25 października 1944 roku w rejonie wyspy Luzon na Filipinach. Na dno poszedł lotniskowiec eskortowy i lekki krążownik, osiem innych okrętów doznała uszkodzeń. Stratom towarzyszył głęboki szok amerykańskich załóg, które dotąd nie zetknęły się z uderzeniami kamikaze. Zlekceważono nawet nadlatujące z kilku stron myśliwce „Zero" i dopiero ich manewr nad samymi okrętami przekonał wszystkich, że napastnik tym razem z pełną świadomością idzie na samobójczy atak.

Taki był początek, a wkrótce potem rozkręcona machina śmierci zaczęła przybierać nową postać. Ochotniczy zaciąg był zaledwie wstępem. Droga rozkazów, wykluczających jakikolwiek sprzeciw, w Japonii utworzono ,,specjalny korpus uderzeniowy", złożony z personelu lotnictwa wojsk lądowych i marynarki wojennej. Wyznaczeni doń piloci nie mieli wyboru. Decyzję podejmował przełożony, im przypadła rola wykonawców. Nadal tkwili w swoich jednostkach, uczestnicząc w działaniach powietrznych, ale każdy wpisany na listę personelu tegoż korpusu wiedział, że pewnego dnia wystartuje po raz ostatni...

Po wyrzuceniu Japończyków z Filipin kamikaze usiłowali zahamować operację desantową na Iwo-dżimie i na wodach Kiusiu. Znowu bez skutku, choć mocno dali się we znaki amerykańskim marynarzom. Intensywność samobójczych ataków wzrosła jeszcze bardziej podczas walk o Okinawę, a od kwietnia 1945 roku, kiedy wojna zbliżyła się do macierzystych wysp Japonii, ,.specjalny korpus uderzeniowy" osiągnął szczyt furii. Samoloty nafaszerowane ładunkiem wybuchowym startowały kilka razy dziennie i wysyłano w powietrze wszystko, co jeszcze mogło latać, od wysłużonych gruchotów do maszyn najnowszych. Nie lepiej było z pilotami: w zaciekłej pasji niszczenia okrętów ginęli ci ze ścisłej czołówki, elita japońskich skrzydeł, i znacznie częściej młodzież, jeszcze bez szlifu i rutyny. Po zawieszeniu nauczania we wszystkich prawie wyższych uczelniach lotnictwo wchłonęło masę studentów, pośpiesznie i powierzchownie szkolonych na licznych kursach szybowcowych i silnikowych. Stąd po uzyskaniu elementarnych kwalifikacji praktycznych był już tylko krok do eskadr samobójczych, z nakazu przełożonych i bez prawa odwrotu.

W żadnym innym kraju ,,żelaznej osi", nawet w hitlerowskich Niemczech, okrucieństwo wobec własnych kadr nie doszło do takich rozmiarów. Owszem, znane były fakty wysyłania na śmierć setek i tysięcy ludzi w krytycznych sytuacjach frontowych, ale tylko w Japonii odmawiano pilotom możliwości powrotu z zadań specjalnych. W majestacie cesarskich słów, w sztucznie podsycanej glorii dla walecznych kształtował się mit świadomej ofiary życia, jako ceny niezbędnej i jedynej w tej fazie wojny, która w przekonaniu politycznych i wojskowych kół w Tokio nie była jeszcze ostatecznie przegrana. Łudzono się, że właśnie te ataki spowodują przełom w działaniach zbrojnych, wyszczerbią siły floty amerykańskiej, odbiorą jej inicjatywę na morzu. Nikt inny poza eskadrami kamikaze nie mógł tego dokonać, jak głosiła oficjalna propaganda.

Cesarska marynarka już wypadła z gry po stracie najwartościowszych okrętów i przy dotkliwie odczuwanych brakach paliw płynnych. Przewaga Amerykanów w powietrzu wykluczała możliwość skutecznych operacji lotnictwa, ciągle jeszcze licznego i technicznie sprawnego. Pozostawał tylko atut ostatniej szansy, jedyny w swoim rodzaju, rzucony na szalę z premedytacją i z przesadną wiarą, że przynajmniej w sferze psychologicznej zaciąży na postawie nacierających wojsk amerykańskich.

Bieg wydarzeń nie potwierdził tych nadziei. Do końca wojny Japończycy przeprowadzili łącznie 2917 ataków samobójczych i tyluż pilotów poniosło śmierć. Strata ogromna, a jednak bez wpływu na obraz zmagań. Z zdecydowanej większości te uderzenia zakończyły się fiaskiem. Co najwyżej trafione okręty czasowo wychodziły ze służby, kwalifikując się do remontu. Trzon sił inwazyjnych był w istocie nienaruszony. Stawka na pogrom lotniskowców, jednostek najgroźniejszych, okazała się taktycznym błędem. Amerykańskie statystyki wykazują, że najwięcej kamikaze zginęło w atakach na te ciężkie okręty, pozornie najbardziej wrażliwe na zaskakujący cios z powietrza.

Sposoby obrony były różne. W rejonie Luzon stawiano zasłony dymne, co jednak spotkało się z zastrzeżeniem własnych pilotów, którzy w takich warunkach sami nie mogli startować z lotniskowców bądź lądować po wykonaniu zadań bojowych. Dym w jednakowym stopniu przeszkadzał i napastnikom, i obrońcom. Oślepiał też przeciwlotników. O wiele lepsze rezultaty przynosiła radiolokacyjna penetracja przestrzeni powietrznej, połączona z ciągłą obecnością dyżurnych par lub kluczy na podejściach do osłanianego zespołu.

Zużywano wprawdzie setki ton paliwa w tych lotach, ale był to koszt opłacalny. Benzyny nie brakowało, za każdą grupą okrętów ciągnęły ,.mleczne krowy", liczne zbiornikowce. Samoloty kamikaze były dzięki temu rozpoznawane i przechwytywane na wysuniętych rubieżach, z dala od celu do którego zmierzali. W razie ataku z małej wysokości, w martwym polu obserwacji radioelektronicznej, okręty broniły się ogniem dział prowadzonym do morza. Słupy i wachlarze wody, wzbijanej tysiącami pocisków, utrudniały manewr podejścia i zakłócały napastnikom orientację przestrzenna. Przypadkowe zderzenie się z nimi kończyło się zwykle katastrofą samolotu. Krótki i ostry błysk sygnalizował tylko, gdzie samobójca znalazł swój grób.

Ci którzy zdołali sforsować i tę barierę, wpadali pod lufy armat przeciwlotniczych małego kalibru. Kanonierzy i kamikaze, postawieni oko w oko, mieli wtedy kilka sekund czasu na rozegranie „pojedynku". Górę brał refleks po jednej lub drugiej stronie, walka o życie tych na pokładzie lub determinacja pilota, który wybrał śmierć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz