niedziela, 6 lutego 2011

Tajne bronie Rzeszy - działo FLEISSIGES LIESCHEN

źródło: wikipedia

Tajne bronie Rzeszy - działo FLEISSIGES LIESCHEN

Pozostały szczątki żelbetowej konstrukcji i wraz z nimi zagadka: czym faktycznie była ta wielka budowla? Czym i dlaczego tam postawili ją Niemcy? Mówimy oczywiście o wyspie Wolin, Sporo takich „zabytków można jeszcze spotkać w różnych zakątkach polski, ale ten jeden należy na pewno do unikatów i nie ma odpowiednika. Powiedzmy więc od razu, że hitlerowska „broń odwetowa" to nie tylko samoloty-pociski V-l i balistyczne pociski rakietowe V-2. Te środki napadu były rzeczywiście użyte w skali masowej, ale poza nimi w fazie projektów bądź praktycznych prób znajdowały się także inne.



Licząc ciągle na wyjście z impasu w drugiej połowie wojny, Niemcy, za wszelką cenę usiłowali znaleźć coś najbardziej niszczycielskiego, niezawodnego w działaniu i zarazem zaskakującego dla aliantów. Zielone światło otwierało się bez mała przed każdym pomysłem, jeśli tylko spełniał warunki i miał jakąś szansę realizacji.

Z taką właśnie koncepcją jeszcze jednej „broni odwetowej" wystąpił już wiosną 1943 roku inż. August Coender, dyrektor biura technicznego i studiów dużej wytwórni amunicji artyleryjskiej w Niemczech. W jego przekonaniu program tajnych eksperymentów na wyspie Uznam nie rokował szybkiego powodzenia, toteż z własnej inicjatywy zgłosił projekt konkurencyjny. Kosztowne rakiety i pociski bezpilotowe miały być jak twierdził technicznym ryzykiem bez pełnej gwarancji sprawności użytkowej. Już sam fakt odpalania ich z miejsc otwartych musiał wzbudzać obawę, że będą po prostu narażone na ataki z powietrza.

On natomiast chciał ulokować swoje najnowsze „dzieło" w głębokich i odpornych na zniszczenie schronach. Chciał prowadzić terrorystyczny ogień spod ziemi i tym głównie argumentem zdołał przekonać Alberta Speera ministra resortu uzbrojenia w hitlerowskiej Rzeszy, że w warunkach rosnących uderzeń alianckiego lotnictwa bombowego właśnie ten projekt zasługuje na pełne poparcie.

Cóż takiego zgłosił? Przypomnijmy najpierw w paru słowach samą genezę pomysłu. Otóż po przegranej bitwie powietrznej o Anglię jesienią 1940 roku Niemcy jeszcze raz pchnęli do akcji swoje i zdobyczne francuskie ciężkie armaty kolejowe. Te ruchome giganty na specjalnych wagonach mogły ostrzeliwać wybrane cele po drugiej stronie kanału La Manche, ale tylko powolnym ogniem nękającym i w ograniczonym zasięgu. Londyn znajdował się poza nim i skutków tego ostrzału nie odczuwał. Ponieważ główny zamysł „odwetu" sprowadzał się do zniszczenia stolicy Wielkiej Brytanii, Coender wysunął projekt zbudowania armaty o donośności 170 000 metrów, przystosowanej ponadto do prowadzenia ognia szybkiego.

Powtórzmy jeszcze raz: 170 kilometrów, bo to nie jest żaden błąd. Nikt w świecie czegoś takiego nie zbudował, nikt chyba nie widziałby technicznych możliwości opracowania armaty tego typu, a jednak pomysł chwycił i wywołał uznanie samego Hitlera. W planach na najbliższą przyszłość, do wiosny 1944 roku, Niemcy już widzieli tę broń nad kanałem La Manche, ukrytą w solidnych bunkrach lub na przeciwstokach wzgórz, skierowaną w stronę odległego Londynu. Coender obiecywał, że te armaty w liczbie kilkunastu czy w miarę rozwoju produkcji kilkudziesięciu sztuk mogą zasypać miasto nad Tamizą ciągłym gradem pocisków i zadać mu straty straszliwe.

Nie czekając zatem na wynik badań poligonowych, hitlerowcy przystąpili do pośpiesznej budowy pierwszej podziemnej „działobitni" w Mimoyecques, a potem drugiej podobnej w Wizernes. Każda składała się z kilku kondygnacji, armaty miały być rozmieszczone na „piętrach", pod nimi urządzano magazyny amunicji z szybami windowymi. Roboty przebiegały według napiętego harmonogramu, ale rzecz najważniejsza do zainstalowania nowej odmiany Wunderwaffe i oddania pierwszych strzałów z tych olbrzymich schronów droga była jeszcze daleka.

„FLEISSIGES LIESCHEN" – jak nazwał Coender swoją armatę, co w wolnym tłumaczeniu znaczy „Pilna Elżbietka" okazała się stworem, który od początku sprawił konstruktorom zawód. Częściej nazywano go „stonogą", ponieważ w swoim dziwacznym kształcie miał coś z tego owada. Na żelbetowym łożu o jednakowym kącie wzniesienia zamontowana była lufa o kalibrze 150 mm, złożona z kilkunastu segmentów, mocowanych śrubami. Przy każdym z nich znajdowały się po dwie komory ładunkowe. Pocisk o masie około 50 kG wprowadzany był do lufy jak w każdym innym dziale, ale po odpaleniu uzyskiwał duży przyrost prędkości dzięki kolejno po sobie następującym zapłonom materiału miotającego z bocznych komór.

Były to jakby dodatkowe impulsy energii, uderzające w jego dno aż do momentu opuszczenia lufy. Od liczby segmentów uzależniali konstruktorzy donośność tej armaty, zakładając, że przy łącznej długości ponad 100 metrów pocisk powinien osiągnąć najdalej położony cel. W teorii miał nim być oczywiście Londyn, lecz w sprawdzianach poligonowych te przewidywania upadły.

Właśnie na wyspie Wolin, położonej pod koniec 1943 roku z dala od linii frontu, zbudowali Niemcy taką doświadczalną „stonogę". Jej łoże było podobne do wyrzutni startowej V-1, tak samo zresztą skierowane czołem na Bałtyk. Inaczej jednak przebiegały próbne strzelania. Prowadzono je tylko w porze dziennej, do trzech stref wodnych, oddalonych od siebie na jednej osi ognia. Miejsca upadków pocisków były obserwowane z trałowców Kriegsmarine, ustawionych na bezpiecznych skrzydłach tych stref.

I od razu zaczęły się kłopoty. Najpierw ze szczelnością nietypowej przecież lufy, zestawionej z członów, łączonych sposobem mechanicznym. Spalany pod wysokim ciśnieniem materiał miotający po prostu uciekał i tym samym spadała prędkość początkowa pocisków. Nie udało się również Niemcom idealnie wyrównane ustawienie tak długiej lufy na łożu i te minimalne odchylenia powodowały wibrację pocisków. Poddano badaniom kilka ich typów o różnej masie własnej i różnej konstrukcji. Te najcięższe miały nawet otwierane w locie brzechwy stabilizacyjne, ale i one ulegały awariom.

W północnej Francji dobiegały już końca prace przy budowie schronów, a tymczasem pod Międzyzdrojami nadal dłubano przy jednej „ Stonodze". Coenderowi w końcu postawiono zarzut, że w obliczeniach balistycznych popełnił kilka zasadniczych błędów. Zjeżdżały się na wyspę Wolin różne komisje i zespoły ekspertów, Niemcy debatowali i szukali gorączkowo jakiegoś rozwiązania, ponieważ kategorycznie żądał tego Hitler, ciągle jeszcze wierząc, że ta armata już określana tajemniczym symbolem V-3 stanie się postrachem dla Anglików.

I w takim okresie sporów i ponagleń „Stonoga" sprawiła swoim twórcom najgorszą niespodziankę. Po którymś z rzędu próbnym strzelaniu eksplodowały komory ładunkowe środkowego segmentu, lufa uległa poważnemu uszkodzeniu, pierścienie łączące ją z łożem wyskoczyły z żelbetu. Na dokładny remont i ponowną regulację naruszonych mechanizmów potrzebny był czas, a w tym punkcie Niemcy stali już na pozycji przegranej.

„Stonogę" z wyspy Wolin zdołali naprawić w lipcu 1944 roku i tam już miała pozostać jako egzemplarz ćwiczebny. Projekt rozmieszczenia innych na terenie Francji okazał się nierealny. Puste „działobitnie" w betonowych blokach wpadły w ręce żołnierzy brytyjskich i przez nich zostały wysadzone. Ten typ Wunderwaffe ani jednym strzałem nie zagroził mieszkańcom Londynu, choć obiecywali sobie hitlerowcy atak zmasowany z wielu luf. Trzy lub cztery
„stonogi" - w tej kwestii źródła nie są zgodne napastnik rozstawił na własnym obszarze pod osłoną armat przeciwlotniczych. Były one wykorzystane do ostrzeliwania Antwerpii i Luksemburga. Wszystkie zostały wykryte przez samoloty alianckie i zniszczone.

Niemcy prowadzili ten ogień z otwartej przestrzeni, nie mając już czasu na budowę zakrytych „działobitni". Nie mieli też nadziei, że ten płód wyobraźni Coendera w czymkolwiek im pomoże.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz