Milcząca linia
Z samego faktu przystąpienia do budowy linii Maginota Francuzi nie czynili żadnej tajemnicy, był nie do ukrycie Mogli oczywiście bez ujawniania szczegółów technicznych debatować we własnym gronie, mogli chować plany w plombowanych sejfach, mogli tu i ówdzie stosować zabiegi maskujące. Gdy jednak ruszyły na przedpole setki ekip roboczych cywilnych i wojskowych, gdy w ślad za nimi zaczął napływać ciężki sprzęt mechaniczny, nawet laik mógł się zorientować, że pogranicze na styku z Niemcami staje się widownią jakiejś niezwykłej inwestycji. Najbardziej zainteresowany przeciwnik po drugiej stronie Renu dostrzegł ten dziwny ruch, zwrócił uwagę na góry wykopanej ziemi, wsłuchiwał się w głuchy warkot licznych silników i na tej podstawie, jeszcze wstępnej, doszedł do wniosku, że zaczęło się coś ważnego.Dotychczasowe pogłoski i różne niedyskrecje francuskiej prasy skojarzono bez trudu z tymi spostrzeżeniami. Od tej pory Niemcy usiłowali już nie tylko drogą obserwacji zewnętrznej, lecz także poprzez kontakty tajne z własną siecią wywiadu płytkiego śledzić tok prac budowlanych i lokalizować główne węzły oporu.
Niektóre informacje zdobywali w Paryżu, z tego jedna wywołała ich zdumienie. Oto w 1934 roku już w końcowej fazie prac na linii Maginota ukazała sie książka „La Defense des Etats" pióra kilku francuskich autorów, którzy z duża znajomością sztuki fortyfikacyjnej i mnóstwem szczegółów przedstawili wizję nowoczesnego pasa umocnień nadgranicznych. Po dogłębnym zapoznaniu się z jej treścią fachowcy z Abwehry orzekli, że to nie jest próba rozważań wyłącznie teoretycznych, lecz zapis autentyku, po prostu klucz do rozpoznania rzeczywistej linii, a taką mieli Francuzi tylko jedna. Ktoś zatem popełnił kardynalny błąd, dopuszczając książkę do druku i sprzedaży. Wycofano ja wprawdzie z obiegu w nader krótkim czasie, poszukiwano nawet nabywców, ale spóźniony alarm niczego już nie zmienił.
Dzięki niej Niemcy dowiedzieli się stanowczo za wiele, w dodatku kosztem kwoty zgoła symbolicznej. Innym przykładem ich penetracji, który odbił się szerokim echem w całej Francji, był proces przed sądem w Strassburgu z początkiem 1938 roku. Na ławie oskarżonych znaleźli się dwaj bracia, Marcel i Maurycy Nuss, zatrudnieni przy budowie ciężkich obiektów. Znaleziono przy nich ścisłe tajne plany i schematy podziemnych fortów, przeznaczone jak zeznali dla Abwehry. Ten pakiet nie dotarł już do odbiorcy, ceną kilku innych, wcześniej przekazanych, były tysiące franków z kasy hitlerowskiego wywiadu i wyrok: dożywotniego wiezienia.
Do wydarzeń wręcz pikantnych, związanych z ochrona tajemnicy linii Maginota, należała inspekcja na pewnym odcinku umocnień. Zgodnie z zapowiedzią w dniu 8 kwietnia 1938 roku dowódca fortecznej załogi przyjął tam dwóch oficerów francuskich, inspektorów i regionalnego okręgu wojskowego. Ponieważ wizyta była uzgodniona, oprowadził ich po własnych obiektach, zapoznał z sytuacja na przedpolu, udzielając wyczerpujących odpowiedzi na zadawane mu pytania. Wszystko przebiegło zgodnie z ustalonym planem, tyle że w kilka godzin po tej inspekcji zjawili się dwaj inni oficerowie z identycznym zadaniem. Zajęła się nimi od razu żandarmeria, podejrzewając szpiegowski podstęp. Grom spadł z jasnego nieba, gdy właśnie oni udowodnili bez cienia wątpliwości swą tożsamość, demaskując poprzedników jako celowo nasłanych agentów w przebraniu. Jak mogło do tego dojść? Kto pomógł przeciwnikowi w tym zuchwałym występie? Zagadka bez rozwiązania, jedna z wielu w tamtych latach.
Do jeszcze głębszego odsłonięcia tajemnicy francuskich fortów doszło po bezkrwawym zagarnięciu czeskich Sudetów. Pas tamtejszych umocnień budowany był w znacznej mierze na wzór linii Maginota. Niektóre typy schronów bojowych, zwłaszcza ciężkich, stanowiły kopię modelowych założeń Francuzów. Niemcy dali im wysoką ocenę, pojmując zarazem, że przełamanie takiej linii będzie w niedalekiej przyszłości twardym orzechem do zgryzienia. Potwierdził te obawy także ich wywiad lotniczy. Po przystąpieniu Francji do wojny w istocie formalnym szpiegowskie samoloty Luftwaffe przestały respektować jej przestrzeń powietrzną. Operując na dużych wysokościach, fotografowały one metr po metrze pas rozbudowanych umocnień na całej jego długości. Po kilku miesiącach według Niemców do końca stycznia 1940 roku nieprzyjaciel zdołał w ten sposób wykryć, zidentyfikować i określić przydatność bojową, wszystkich węzłów obrony, bez mała wszystkich obiektów i urządzeń tyłowych w tej pojemnej strefie. Dla agresora i jego planów kampanii zachodniej taki materiał miał bez wątpienia wartość szczególną...
Paryż w tym samym okresie informowany o naruszaniu granic powietrznych błędnie odczytywał główny zamysł tych ciągle ponawianych lotów. Żył niezmiennie w świecie stworzonych przez siebie iluzji. Fotografują? Tym lepiej dla nas, bo wreszcie uwierzą w potęgę linii Maginota. Rozumowanie na pozór logiczne, ale zawieszone w strategicznej próżni. Jeśli nie tam, wprost na forty, to gdzie możno oczekiwać ich natarcia? Najpewniej w Belgii, może nawet szlakiem z lat pierwszej wojny światowej. Z tych domysłów i ocen zrodziła się koncepcja wysunięcia własnych sił w głąb tego kraju z zadaniem rozegrania decydującej bitwy na skrzydle północnym, z dala od Francji i z dala od linii Maginota.
Opracowano takt plan, wytyczono kierunki przemarszu wojsk na wschód, wszystko zdawało się być klarownie uzasadnione. Coś jednak musiało niepokoić francuskich sztabowców, przynajmniej niektórych, skoro postanowili zbudować pas umocnień także na granicy z Belgią, przedłużyć po prostu linię Maginota o blisko 300 kilometrów i doprowadzić ją na brzeg kanału La Manche. Gwoli ścisłości coś niecoś w tym zakresie już zrobiono od 1937 roku, ale robota szła w ślamazarnym tempie, jakby bez przekonania, że ma jakiś sens. Nazwano ten nowy pas linią Daladiera, szefa rządu w Paryżu o wątpliwej już sławie, w czym jemu przypadła rola wiodąca. Od września 1939 roku proce potoczyły sie nieco szybciej, mimo to ich finał był ciągle odległy, a czas uciekał. Nikt oczywiście nie wyobrażał sobie, że powstaną tam żelbetowe giganty, znane z linii Maginota, lecz nawet i te lżejsze forty, tańsze i prostsze w konstrukcji, wyrastały zbyt wolno.
Lepsze postępy notowano tylko przy budowie umocnień polowych. Te jednak wszystkie rowy, okopy, zapory zasieki były dla nieprzyjacielskich czołgów drugorzędna przeszkodą. Niemcy nie spuszczali wzroku i z tej linii. Soczewki szpiegowskich teleobiektywów na pokładach samolotów wyłuskiwały każdy godny uwagi szczegół z obrazu odległej ziemi, a fachowcy potrafili z tej ,,drobnicy" wysnuć trafne wnioski, potem były już tylko fakty dokonane...
Wróg uderzył podobnie jak w Polsce, klinami pancernymi i atakiem na lotniska. Linia Maginota, gęsto obsadzona wojskami fortecznymi, żadnej roli w tej fazie działań nie odegrała. Miało się niebawem okazać, że nie odegra jej w ogóle. Napastnik wtargnął do Francji przez Ardeny, na kierunku „otwartej bramy", omijając pas umocniony na jego północnej krawędzi. Potem już w bitwie o Francję Niemcy wyrąbali korytarz za plecami linii Maginota i tym manewrem odcięli jej załogi. Obiecywano im, że zobaczą nieprzyjaciela przed sobą, w strefie własnego ognia, zobaczyli go za sobą, na podejściach z tyłu. Nie wszystkie forty były przystosowane do obrony okrężnej, pozostawała więc kapitulacja...
Tak oto po niewielu dniach już nie „śmiesznej" czy „dziwnej", lecz prawdziwej wojny rozpadł się mit najpotężniejszej linii umocnień, przepadły miliardy franków, wszystko, co wyczarował sobie w myślach minister Maginot. On sam nie dożył tego okresu, zmarł w styczniu 1932 roku, nie widząc ani świetności swego dzieła, ani jego ruiny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz