źródło: wikipedia |
Rosyjska siatka szpiegowska w Szwajcarii
Dobry kamuflaż to połowa sukcesu. Nie tylko w polu, w zasięgu obserwacji nieprzyjaciela, lecz także na tajnym froncie, w działaniach o wyższym stopniu ryzyka i finezji. Przykłady? Właśnie sięgamy do jednego, który odsłonięty został po wojnie. Kamuflaż w tej grze był bez zarzutu; niewielka firma pod szyldem „Geopress" na przedmieściu Genewy, uprzejmy właściciel, solidnie i terminowo realizowane zamówienia, dosyć liczna klientela...Wykonywano tam mapy i atlasy, głównie dla szwajcarskich gazet i periodyków, choć nie tylko, bo część tych kartograficznych materiałów szła do sprzedaży rynkowej, żeby podnieść skromne dochody pracowni. Kto mógłby przypuszczać, że za tym parawanem zgoła niewidocznym w scenerii wielkiego miasta kryje się mózg siatki radzieckiego wywiadu wojskowego? Kto potrafiłby skojarzyć postać szefa „Geopressu", w dodatku węgierskiego emigranta, z rezydentem tej siatki? Zarówno on, jak i jego współpracownicy byli przez kilka lat poza wszelkimi podejrzeniami, mimo że od pewnego czasu, już w okresie wojny, wpadł na ich trop hitlerowski nasłuch i kontrwywiad...
Zaczęła się ta gra jeszcze w 1935 roku, kiedy Sandor Rado, wówczas mieszkający w Paryżu po opuszczeniu Węgier, przyjechał do stolicy ZSRR. Był wtedy pracownikiem agencji prasowej, znanej z otwartego demaskowania reżymu faszystowskiego w Niemczech. Jego artykuły publikowała francuska prasa lewicowa, niektóre z nich w tłumaczeniu trafiały także do gazet w Kraju Rad, dzięki czemu był znany w Moskwie. Od wczesnej młodości związał się z ruchem rewolucyjnym i takie poglądy głosił w swojej agencji. Jeszcze nie przypuszczał, że ta podróż zapoczątkuje nowy rozdział w jego życiu. Nie było jednak przypadkiem zaproszenie go na rozmowę z szefem wywiadu wojskowego Czerwonej Armii, pułkownikiem Siemionem Urickim.
Poszedł chętnie, spodziewając się okolicznościowej pogawędki. Spotkał się z czymś innym, z propozycją tajnej współpracy. Mógł oczywiście odmówić, ale po dokładnym rozważeniu swoich szans wyraził zgodę. Po tej decyzji otrzymał wstępne zadanie. Polecono mu wyjechać z Paryża do Belgii lub Szwajcarii na prawach emigranta, zerwać wszelkie kontakty z lewicową prasa i utworzyć w jednym z tych krajów stosownie do osobistego wyboru pracownię kartograficzną, jako że on sam z wykształcenia i zamiłowania był geografem. Asymilacja w nowym środowisku miała trwać co najmniej dwa lata, kawał czasu, ale w głębokim wywiadzie pojęcie pośpiechu właściwie nie istnieje. Musiał najpierw zdobyć sobie twarz lojalnego obywatela, pozyskać zaufanie w kręgu poznanych łudzi i odwrócić od siebie uwagę tamtejszej policji. Dopiero po spełnieniu tych niełatwych warunków mógł rozpocząć współpracę z centralą w Moskwie. Obszarem jego zainteresowań miała być III Rzesza, a zwłaszcza jej rosnący potencjał militarny. Do wojny było jeszcze daleko, ale wywiad radziecki już bacznie śledził to, co działo się za murami sztabów i koszar Wehrmachtu.
Sandor Rado obrał sobie pseudonim Albertt", zmieniony od 1940 roku na „Dora" i ten drugi był zarazem kryptonimem całej jego siatki, złożonej w szczytowym okresie aktywności z kilkunastu ludzi: Szwajcarów, Austriaków, Niemców, Francuzów, Włochów, Anglików i Węgrów. Pobyt w Belgii zakończył się niepowodzeniem. Różne przeszkody formalne sprawiły, że Rado nie mógł się tam osiedlić ani tym bardziej założyć własnej pracowni kartograficznej. Przeniósł się więc do Genewy, gdzie warunki były lepsze.
Początkowo działał sam, przekazując zdobyte informacje łącznikowi, który przyjeżdżał z Francji. Przed wybuchem wojny centrala przekazała mu kilka kontaktów i pierwszą radiostację z szyframi. Obsługiwał ją Anglik, Alexander Foote, były uczestnik wojny domowej w Hiszpanii, od 1938 roku mieszkaniec Lozanny. Obok tego nadajnika zainstalowano później dwa inne w Genewie, funkcje radiotelegrafistów pełnili: szwajcarskie małżeństwo Olga i Edmund Hamel oraz Margerita Bolli. Depesze nadawane były wymiennie z kilku miejsc i w różnych porach doby, oczywiście po zaszyfrowaniu treści i tylko kluczem Morse'a. Drugostronnie odbierano lakoniczne dyspozycje, zadania i pytania. Łączność z Moskwą funkcjonowała bez zakłóceń, choć miało się okazać, że właśnie ta częsta wymiana radiogramów spowoduje kryzys siatki.
Od wczesnej wiosny 1941 roku najważniejszym zadaniem „Dory" było rozpoznanie ruchu wojsk niemieckich, przerzucanych skrycie na wschód. Źródłem tych informacji stał się między innymi pewien oficer szwajcarskiego wywiadu, z którym spotykał się na przyjaznej stopie jeden z agentów o nazwisku Pakbo. Centrala przyjmowała te sygnały z coraz większą uwagą. Nazbyt rozmowny Szwajcar rzeczywiście sporo wiedział i ujawniał dane prawdziwe. Nawiasem warto wspomnieć, że takie same informacje może nawet bardziej konkretne napływały drogą radiową do Moskwy bezpośrednio z Berlina, od ludzi z wywiadowczej siatki Schulze-Boysena i Harnacka.
W ostatnich dniach maja 1941 roku „Dora" ostrzegła, że Niemcy uderzą 15 czerwca bądź wcześniej. Te prognozy nie sprawdziły się, bo uderzyli o tydzień później, ale odkryły już bez żadnych złudzeń zamiar wroga. Dokładną datę hitlerowskiego najazdu na ZSRR niedziela 22 czerwca 1941 roku nadał do Moskwy inny agent głębokiego wywiadu, Richard Sorge, przebywający wówczas w Tokio. W pierwszym dniu agresji, kiedy zachodnie rubieże Rosji Sowieckiej stawały w ogniu i dymie, centrala odebrała z Genewy depeszę o następującej treści: „W tej historycznej chwili będziemy trwać na naszych posterunkach z niezachwianą wiarą i zdwojoną energią". Jej autorem był sam Rado, występując w imieniu swoich ludzi. Słowa dotrzymali wszyscy, ale ten pierwszy okres wojny był dla nich ciężka udręką. Dzień po dniu szły ze wschodniego frontu wieści złe, napastnik nie oddawał inicjatywy, wdzierał się w głąb radzieckiego obszaru na głównych kierunkach natarcia, zabijał, niszczył i palił...
Mimo tego trudnego położenia centrala nie zdradzała niepokoju. Wzrosła tylko liczba ścisłych pytań, rozszerzył się ich zakres i pewnym zmianom uległa klasyfikacja stopni ważności. Żądano, na przykład, pełnej charakterystyki jednostek kierowanych z Francji na wschód, bliższych danych o szkolonych w Niemczech rezerwach lub gromadzonych tam zapasach paliwa. Określoną wartość miała zresztą każda wiadomość, choć nie na wszystkie pytania „Dora" mogła odpowiedzieć. Jej ludzie występowali w neutralnym przecież kraju, z dała od hitlerowskiej Rzeszy, nawet z dala od wojennej pożogi. Przekazywano jednak ze Szwajcarii meldunki cenne, niekiedy wręcz zaskakujące trafnością spostrzeżeń i logiką wniosków. Mimo zamknięcia granicy z Niemcami szef „Dory" zdołał wniknąć w ich teren i dotrzeć poprzez swego agenta do centrum Berlina. Przesączały się stamtąd informacje pochodzące od dygnitarzy NSDAP, generalicji i starszych oficerów Wehrmachtu.
W samej Genewie i Lozannie codzienną troską grupy tych ludzi, z frontu „cichej walki", była sztuka zachowania dwóch twarzy. Prowadzili z pozoru życie normalne, tryb zajęć nie wyróżniał ich z masy mieszczuchów, na równi z nimi korzystali z dobrobytu, a jednak ani na moment nie mogli zapomnieć, że kroczą po ścieżce krętej i niebezpiecznej, ocierając się nawet o śmierć. Liczyli się z możliwością podsłuchu i obserwacji ze strony lokalnej prefektury policji bądź placówki kontrwywiadu. Przewidywania okazały się słuszne, bo istotnie szwajcarskie władze ruszyły do akcji, aresztując kilku współpracowników „Dory".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz