Operacja Bodenplatte
Pod koniec grudnia 1944 roku, kiedy już zachwiała się mocno ofensywa w Ardenach, po której Niemcy tak wiele sobie obiecywali, ktoś w dowództwie Luftwaffe rzucił pomysł zaatakowania i zniszczenia głównych sił alianckiego lotnictwa na ziemi, po prostu na jego własnych lotniskach. Synoptycy zapowiadali pewną poprawę pogody na ostatnie dni tego miesiąca, o to już groziło napastnikowi poważnymi następstwami. Wszak w takich warunkach sprzymierzeni mogli pchnąć swoje liczne dywizjony z zadaniem całkowitego zahamowania natarcia i jednoczesnym zablokowaniem dróg odwrotu w Ardenach.Licząc się z taką możliwością, Niemcy postanowili zadać cios wyprzedzający. Nie czekać na spodziewany atak, lecz uderzyć wprost w rozpoznane bazy Otwarta walka w powietrzu nie dawała im żadnych szans, w tym drugim przypadku jeszcze jakieś mieli, przynajmniej w swoich kalkulacjach. Przygotowaniem tej wielkiej operacji, opatrzonej kryptonimem „Bodenplatte", zajął się feldmarszałek Luftwaffe, Hugo Speerle, spodziewając się sukcesu, który mógłby zgodnie z zadaniami Hitlera zmienić bieg wydarzeń na froncie zachodnim.
Dla uzyskania maksymalnego zaskoczenia atak miał być przeprowadzony jednocześnie na dwudziestu wykrytych lotniskach w Holandii, Belgii i Francji, z podejściem do celów na małej wysokości, czyli w martwym polu obserwacji alianckich stacji radiolokacyjnych. Atutem powodzenia tej wyprawy miał być również świt po nocy sylwestrowej, wczesne godziny poranne 1 stycznia 1945 roku. W przekonaniu Niemców taka noc to okazja do hucznego karnawału w zatłoczonych kasynach i dobrze zaopatrzonych barach, pełna ulga dla większości personelu latającego i technicznego z prawem do twardego snu po licznych toastach za Nowy Rok. Jakaś racja w tym była, choć nie aż taka, by do reszty lekceważyć gotowość bojową alianckich lotników.
W krótkim czasie Speerle ściągnął na wyznaczone lotniska prawie dziesięć pułków lotnictwa myśliwskiego i myśliwsko-bombowego, łącznie około 900 samolotów, w tym najnowsze „długie nosy" FW 190D, Me 109K i ostatnią seryjną rewelację Luftwaffe turboodrzutowe Me 262. Takiego ześrodkowania załóg i sprzętu nigdy od dnia inwazji w Normandii jeszcze nie notowano. Do jednostek stale występujących na zachodnim froncie dołączyły czasowo inne z systemu OPL Rzeszy i z frontu wschodniego. Był to więc doraźny manewr dla zebrania jak największych sił, a tych Niemcy nie mieli już za wiele w swoim lotnictwie.
Pilotom obiecano, że po tym jednym „miażdżącym uderzeniu" niezwłocznie powrócą do poprzednich rejonów działania. Można wątpić, czy ta obietnica w czymkolwiek poprawiła ich nastroje, oczywiście tym, którzy w ogóle mieli jeszcze wrócić. Przygotowania do wyprawy objęte były ścisłą tajemnicą. Zarządzona cisza radiowa i utrzymująca się kiepska pogoda sprawiły, że alianci nie dostrzegli nadciągającej burzy. Nic ostrzegawczego nie wpłynęło ani ze stacji głębokiego nasłuchu, ani od załóg samotnych Mosquito, które mimo tych niekorzystnych warunków atmosferycznych ciągle penetrowały zaplecze wroga. Wywiad radioelektroniczny nie wyłowił żadnego nowego nadajnika, oprócz już znanych i nagrywanych, samoloty rozpoznawcze za często tonęły w całunach warstwowych chmur.
Zagadka tkwiła jednak pod nimi, za szczelną kurtyną przyziemnych mgieł, bardzo typowych dla tej pory roku. Ta zimowa aura dla jednych była przekleństwem, dla drugich cennym sojusznikiem. Wstrząs nastąpił znienacka, po raz pierwszy od wielu dni w blasku słońca. Nikt na wyższych szczeblach dowodzenia nie wiedział jeszcze, dokąd zmierzają liczne grupy samolotów nieprzyjaciela, gdy z wysuniętych posterunków obserwacyjnych posypały się alarmujące meldunki. Tę rundę Niemcy rzeczywiście wygrali choć już zdemaskowany na trasach podejścia zdołał wtargnąć nad dobrze mu znane lotniska. W kilka sekund potem niemieckie samoloty runęły w dół, na widoczny jak na dłoni cel. Ponad 400 całkowicie zniszczonych samolotów alianckich zaliczyli sobie Niemcy we wszystkich atakowanych bazach, co najmniej drugie tyle uległo uszkodzeniu. Sami też ponieśli straty, między innymi pod Gandawą, gdzie polscy piloci z dywizjonów 308 i 317 szczęśliwym trafem poderwani wcześniej w powietrze zestrzelili po krótkiej walce aż osiemnaście Focke Wulfów i Messerschmittów.
Do tego zaskakującego uderzenia operacja „Bodenplatte" przebiegała zgodnie z planem i niemieccy lotnicy mogli oczekiwać uznania w oczach własnego dowództwa. Gnały więc te przemieszane formacje na wschód, w stronę swoich lotnisk, byle szybciej oddalić się od dymiących miejsc zniszczenia i osiągnąć bezpieczną strefę. Za linią frontu, nad obszarem kontrolowanym przez Niemców, już nic nie mogło im grozić. Odpadał pościg w powietrzu, odpadał ogień artylerii. Tak mógł myśleć każdy za sterami mknących samolotów, a jednak stało się coś niewiarygodnego.
Gdy pierwsza grupa messerschmittów z 26 pułku myśliwskiego znalazła się w pobliżu gęsto rozstawionych stanowisk armat przeciwlotniczych, już nad własnym terenem, zamknął jej drogę strumień ognia z ziemi. Zakotłowało się momentalnie w powietrzu, bo takiego „powitania" nikt nie oczekiwał. Czyżby prowadzący popełnił jakiś błąd nawigacyjny, przeoczył linię frontu i skierował ich na aliancki węzeł obrony? Przecież trudno uwierzyć, by ci w dole, jeśli są Niemcami z tej samej Luftwaffe, mogli nie znać sylwetek własnych samolotów! Na pewno znali, ale ogień nie ustawał. Biły seriami i salwami liczne małokalibrowe armaty, szczególnie niebezpieczne na niewielkich wysokościach. Biły coraz celniej, nie żałując amunicji. Wypadł z szyku jeden Messerschmitt, potem drugi
i trzeci.
Na innych trasach sytuacja nie była lepsza. Z zaciekłą pasją Niemcy strzelali do Niemców, swój do swego. Na nic zdało się machanie skrzydłami, nie odniosły skutku odpalane z samolotów rakiety sygnałowe, nic nie znaczyły podsuwane kanonierem pod oczy znaki hitlerowskiej Luftwaffe, Wszystkie czołowe grupy wpadały w objęcia gęstego ognia, który czynił spustoszenie wśród nisko sunących maszyn. Dziesiątki roztrzaskanych i spalonych wraków spadło w godzinach rannych tego dnia na szlakach powrotu do swoich baz. Kiedy wreszcie drogą radiowa zdołano wyjaśnić pomyłkę, bilans okazał się szokujący.
Przybladła w jego osobliwym blasku cala operacja „Bodenplatte". Niemiecka artyleria przeciwlotnicza wzbogaciła się o sukces dotąd niespotykany: 150 zestrzelonych samolotów, coś unikalnego, tyle że kosztem samej Luftwaffe. Pierwszy stycznia 1945 roku miał się dla niej stać dniem „czarnego triumfu". W ogólnym podsumowaniu straty wyniosły 304 samoloty równe 30 procent z biorących udział w ataku na alianckie lotniska ale połowę z tego mogli Niemcy odnaleźć i zebrać na własnym terenie razem ze zwłokami zabitych pilotów. W ciągu całej wojny na żadnym innym froncie takiego „zwycięstwa" nie było.
W przeprowadzonym niebawem śledztwie. Do którego przyłączyli się, funkcjonariusze z resortu Himmlera. Poszło wszystko na karb nieporozumienia jako następstwa rygorystycznie przestrzeganej tajemnicy operacji "Bodenplatte". Do ostatniej chwili stanowiska artylerii przeciwlotniczej nie były poinformowane o mającym nastąpić powrocie masy własnych samolotów. Nie uzgodniono w porę ani wzajemnych sygnałów identyfikacyjnych. Ani korytarzy wlotowych. Zawiodła łączność dwustronna. Gdy więc zaczęły się pojawiać pierwsze grupy wcześniej nie zapowiadane ci z ziemi otworzyli, ogień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz