piątek, 22 kwietnia 2011

Zakup wodnopłatowców Cant Z-506B


Zakup wodnopłatowców Cant Z-506B

Przez wiele lat Morski Dywizjon Lotniczy odczuwał brak odpowiednich samolotów, dokładniej rzecz biorąc wodnopłatowców torpedowych i bombowych, niezbędnych do stawionych mu zadań w strefie wybrzeża i otwartego morza. Sprzęt zakupiony we Francji w początkowym okresie niepodległości prezentował przeciętną klasę i co
najwyżej mógł być wykorzystywany do lotów patrolowych i płytkiego rozpoznania.



Wskutek intensywnej eksploatacji w trudnych warunkach uległ zresztą, postępującemu z każdym rokiem zużyciu, zachowując jedynie walory szkolno-treningowe. Próby wypełnienia tej luki przez konstruktorów i wytwórnie krajowe nie przynosiły obiecujących wyników. W nielicznych egzemplarzach pojawił się pod znakiem kotwicy pływakowy Lublin R-XIII hydro, przerobiony z samolotu towarzyszącego, który był stosowany we współpracy z wojskami lądowymi. Niewielka prędkość i słabe uzbrojenie wyznaczały tym maszynom rolę taką samą, jaką spełniały już wycofane ze służby francuskie wodnopłatowce.

Postępu nie było zatem żadnego, rysował się coraz wyraźniej regres. Projekty innych maszyn, choć interesujące, nie wyszły poza fazę badań prototypowych, nie odpowiadając stawianym przez Kierownictwo Marynarki Wojennej wymaganiom technicznym i taktycznym. Można oczywiście pochwalić taką troskę o jakość sprzętu, ale w sytuacji dostrzeganego zastoju przynosiła ona wynik negatywny i zniechęcała konstruktorów do kontynuowania własnych prac rozwojowych. Poszukiwano modelu idealnego, tracąc z pola widzenia bieżący stan faktyczny, który coraz dotkliwiej ciążył na sprawności morskiego dywizjonu lotniczego i miał
w końcu doprowadzić do głębokiego kryzysu sprzętowego.

W 1936 roku zrodził się plan częściowej rozbudowy Marynarki Wojennej i wtedy jeszcze raz na warsztacie znalazło się jej słabe lotnictwo. Wtedy też zapadła decyzja co najmniej dziwna rzucająca cień zagadki na sztabowców z kierowniczych szczytów floty. Dotąd nie sprzyjali wysiłkowi krajowych konstruktorów, teraz opowiedzieli się za nabyciem sprzętu zagranicznego. Koncepcja na pozór słuszna, skoro własny przemysł nie mógł sprostać zadanym warunkom, ale zarazem krótkowzroczna, bo ulokowano zamówienie u sojusznika Trzeciej Rzeszy, w faszystowskich Włoszech. Spośród wielu rozpatrzonych propozycji francuskich, brytyjskich i amerykańskich ta jedna zyskała w opinii Kierownictwo Marynarki Wojennej najwyższe uznanie.

W zamyśle kierownictwa Marynarki Wojennej było sformowanie eskadry torpedowo-bombowej w składzie sześciu wodnopłatowców, trzysilnikowych ciężkich maszyn
typu Cant Z-506B o dużym udźwigu i zasięgu 2950 kilometrów. Czy akurat taki model najbardziej odpowiadał potrzebom floty? W tej kwestii zdania są podzielone. „Widziałem go tylko raz w południe 1 września wspomina komandor podporucznik Boczkowski jak zakotwiczył w pobliżu naszego portu na Helu. Olbrzym w porównaniu ze starymi Lublinami, siedział na wodzie bezbronny i odkryty, bo sposobu nie było na jego zamaskowanie, a Niemcy bez przerwy krążyli nad zatoką i nurkowali w to miejsce". Znamienna jest to opinia, wszak musiał być dla wrogo nęcącym celem samotny i wielki wodnopłatowiec o rozpiętości ponad 26 metrów. Jaką zatem szansą przetrwania pierwszych ataków bombowych miałaby projektowana eskadra takich samych maszyn, dla której zamierzano też wybudować wspólny hangar? Ogromny był koszt tej osobliwej transakcji. Cena jednego wodnopłatowca wynosiła w przeliczeniu na polską walutę 780 tysięcy złotych. Jeszcze w maju 1939 roku planowano powiększyć zamówienie o dalszych dwanaście maszyn, co jednak utknęło w sferze wstępnie zasygnalizowanego projektu. Na taki wydatek Kierownictwo Marynarki Wojennej nie mogło sobie pozwolić w świetle innych potrzeb.

Włoska wytwórnia w Trieście mimo formalnie ustalonych terminów dostawy na czerwiec i lipiec 1939 roku nie wykazywała pośpiechu. Berlin odkrył już karty i jest wysoce prawdopodobne, że dwumiesięczne opóźnienie w przekazaniu pierwszego Canta nie było przypadkowe. Cokolwiek zawiniła strona polska, nie dostarczając na czas niektórych elementów wyposażenia technicznego, ale główna przyczyna zwłoki jak można sądzić tkwiła w innej już sferze. Trudno przypuszczać, aby sojusznik Niemiec ignorował to co miało niebawem nastąpić na polskiej granicy, oczywiście także i morskiej.

Tak oto zamiast sześciu Cantów z pierwszej serii pod koniec sierpnia 1939 roku gotowy był zaledwie jeden. Przyleciał do kraju z polską załogą długą trasą przez Adriatyk, Jugosławię, Węgry i Słowację już nad kolumnami niemieckich wojsk na jej ziemiach wodując w Zatoce Puckiej, w bazie morskiego dywizjonu lotniczego. Samotny Cant wywołał duże zainteresowanie, wyróżniając się nowoczesnością na tle przestarzałego parku sprzętowego MDL ale ku zaskoczeniu całego personelu jego lufy i komory ładunkowe były puste. Amunicjo do wielkokalibrowych karabinów maszynowych, bomby głębinowe i torpedy, potrójny zapas na pełny udźwig jak przewidywała umowa, dopiero płynęły do Gdyni statkiem i ten rejs miał potrwać jeszcze wiele dni, a wojna już pukała do bram Polski i lada moment mógł nastąpić nagły atak z ziemi i powietrza...

Czy i tę kombinację wysłania do kraju bezbronnego wodnosamolotu z osobnym przerzutem drogą, morską amunicji bojowej i innego ciężkiego uzbrojenia też można zaliczyć do przypadków? Niewiele za tym przemawia, tym bardziej, że transport nie dotarł do Gdyni, tak jak nie przyleciał już żaden z pięciu pozostałych Cantów. Polskiej ekipie odbiorczej w Trieście w dniu 1 września odebrano prawo wstępu na teren wytwórni. Włoski kontrahent, tak nierozważnie wybrany, po prostu zatrzasnął przed nią drzwi, nie widząc potrzeby wywiązania się z umowy.

Jedyny Cant nic nie mógł zdziałać w obronie wybrzeża. Po zniszczeniu bazy MDL w Pucku przeleciał w pierwszym dniu wojny w rejon portu wojennego na Helu i stamtąd zaciekle atakowany przez bombowce Luftwaffe wykonał rajd w głąb kraju, wodując na Wiśle w pobliżu Kozienic. Czwartego września zatrzymał się na jeziorze Siemień koło Parczewa i tam po pięciu dniach bezczynnego postoju został wykryty przez niemieckie samoloty. Spłonął pod bombami, a jego załoga z kapitanem pilotem marynarki, Romanem Borowcem przyłączyła się do piechurów SGO „Polesie".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz