Fortyfikacje n Górnym Śląsku
W kierownictwie robót fortyfikacyjnych ma Śląsku liczono się z tym, ze całkowite ukrycie podjętej inwestycji obronnej będzie od początku utrudnione, a w miarę jej rozwoju wręcz niemożliwe. Ścisłą tajemnicę mogły stanowić jedynie właściwości techniczne i taktyczne, zawarte w setkach różnych dokumentów i schematów. Nikt jednak nie wątpił, że przeciwnik od razu zwróci uwagę na obecność dosyć licznych ekip budowlanych w polu, a tych w żaden sposób nie dało się ukryć. Niemców na ziemi śląskiej było wtedy niemało, tworzyli enklawę wewnętrznie zwartą, pewną siebie i bardzo aktywną w interesie oczywiście Berlina. Wśród nich hitlerowska Abwehra miała swoich współpracowników, oni stali się jej dywersyjnym narzędziem, spełniając rolę „piątej kolumny" w dniach najazdu na Polskę.Nadzór nad budowa umocnień w ostatnich latach przed wojna sprawował dowódca 23 Górnośląskiej Dywizji Piechoty, pułkownik Jan Sadowski, mianowany w marcu 1939 roku generałem brygady. Nad ochroną tajemnicy czuwać miały przede wszystkim właściwe dla tego obszaru ogniwa kontrwywiadu wojskowego: na szczeblu okręgu Samodzielny Referat Informacyjny nr 5 w Krakowie i podległa mu garnizonowa placówka oficerska w Katowicach z siecią tajnych kontaktów w miastach i osiedlach rejonu przemysłowego.
Przyjęto jako zasadę, że w podstawowych pracach budowlanych uczestniczyć będą tylko żołnierze, głównie z wojsk saperskich, wybrani z jednostek po odpowiedniej selekcji. Odpadali bez wyjątku ci, którzy mieli powiązania z Niemcami, zwłaszcza rodzinne. Do pewnych czynności pomocniczych, poza obrębem obiektów specjalnych, mogli być także dopuszczeni pracownicy cywilni, fachowcy w określonych specjalnościach. Selekcja była podobna, choć już nie tak ostra. W okresach letnich ściągano również do tych ekip junaków Przysposobienia Wojskowego, którzy zajmowali się zwykle rozładunkiem materiałów budowlanych i kopaniem rowów kablowych.
Z udziału w robotach wyłączona była prawie całkowicie ludność z okolicznych wsi, obowiązywał nawet zakaz kontaktowania się z tymi mieszkańcami, szczególnie tam, gdzie wśród Polaków mieli także swoje gospodarstwo i majątki ziemskie Niemcy.
W parze z tymi profilaktycznymi przedsięwzięciami szły na mniejszą skalę zabiegi dezinformacyjne. Dla zdezorientowania niemieckiego wywiadu niektóre ekipy były dosyć otwarcie przerzucane do rejonów pozorowanej budowy, w wybranych miejscach ustawiano makiety schronów i innych urządzeń, od czasu do czasu przenikały na zewnątrz strzeżonego terenu celowo zniekształcone wiadomości. Ktoś komuś przykładowo biorąc w zaufaniu podawał inną lokalizację jednego lub kilku tajnych obiektów, inną ich konstrukcję i uzbrojenie, inną obsadę i wyposażenie, co mogło być prawdopodobne, lecz w istocie było świadomie sterowanym wymysłem, grą na przynętę.
Górny Śląsk znajdował się wówczas w zasięgu penetracji wrocławskiej ekspozytury Abwehry, której podlegała filia w Opolu i tuż nad samą granicą placówka w Bytomiu. Możliwości tego wywiadu byty duże, mógł bez skrupułów korzystać z pomocy licznych Niemców, nie spotykając się z odmową. Właśnie od nich napływało najwięcej informacji, ale nie tylko. Pod koniec listopada 1938 roku władze polskie aresztowały Władysława Walaszka, technika budowlanego z Chorzowa, i Józefa Hosia, z zawodu kupca, który jak doniósł proces był naganiaczem i łącznikiem bytomskiej placówki Abwehry. Udało mu się skłonić Walaszka do szpiegowskiej współpracy po prostu za pieniądze, a był on dla Niemców kandydatem nader cennym, ponieważ miał dostęp do niektórych obiektów pozycji umocnionej.
Sprawę Hosia rozpatrywał sąd w Katowicach, wymierzając mu w czerwcu 1939 roku karę dożywotniego więzienia. Znacznie większe poruszenie wywołały jednak zeznania Walaszka, który odpowiadał przed Wojskowym Sądem Okręgowym nr V w Krakowie. Rozprawa prowadzona była w trybie zamkniętym, wyłącznie w obecności oficerów ze sztabu 23 DP i kierownictwa robót fortyfikacyjnych.
Oskarżony zeznał, że w pierwszym meldunku przekazał bytomskiej placówce wywiadu plan przeszkód przeciwpancernych na przedpolu Dąbrówki Wielkiej i na odcinku Kamienna-Brzozowice. W kolejnych materiałach przedstawił miedzy innymi szkice perspektywiczne i rozkład wnętrza dwóch schronów bojowych (nr 51 i 53), które znajdowały się w pobliżu tych miejscowości. Nie zdołano ustalić, w jaki sposób tam dotarł bądź kto udzielił mu takich informacji. Dla lepszej orientacji, czym miał się zajmować, można tu przytoczyć za stenogramem sądowym treść zadań, które zlecili mu Niemcy: "1) Podać geograficzne położenie i liczbę obiektów fortyfikacyjnych na Górnym Śląsku, określić poziom ich wykonania, 2) Podać plan podziemnych połączeń fortów, 3) Wyjaśnić, dlaczego niektóre obiekty są tak szybko budowane, 4) Co oznacza budowa obiektów przed zimą, 5) Dostarczyć kawałek kabla telefonicznego, którym są połączone obiekty fortyfikacyjne".
Wolaszek nie wszystko mógł wykonać, nie do wszystkiego miał wgląd, zbyt krótko zresztą trwało ta współpraca. Od Abwehry zarobił na tym szpiegowskim interesie 17 tysięcy złotych, od polskiego sadu karę śmierci i wyrok wykonany w dniu 15 grudnia 1938 roku. Ta rozprawa była ostrzeżeniem, że przeciwnik rożnymi drogami usiłuje dogłębnie rozpoznać pozycję umocnioną. Jeden kupiony zdrajca problemu nie rozwiązywał. Nie działał sam, nie był ani pierwszy, ani ostatni. Na tajnym froncie Abwehra poniosła wiele takich porażek, równie wiele, niestety zdobyła. Niemcy z dużą uwagą śledzili te linie i nie mogli negować jej znaczenia.
W polskich planach obrony Górnego Śląska zakładano, że za tą barierą, obsadzoną przez pododdziały forteczne, będzie można skutecznie osłonić rejon przemysłowy i zapewnić już w dniach bezpośredniego zagrożenia sprawną mobilizację dwóch dywizji piechoty: czynnej 23 DP, która miała tam pokojowe garnizony, i rezerwowej 55 DP, formowanej od podstaw na zrębie sił Obrony Narodowej. Te dwa związki taktyczne obarczone zostały zadaniem stawienia twardego oporu na skrzydłach pozycji umocnionej, w rejonie Tarnowskich Gór na północy i Kłodnicy na południu. Takie były kalkulacje, takie rodziły się nadzieje, ale bieg wydarzeń przyniósł coś nieoczekiwanego.
Za zgodą mocarstw zachodnich Niemcy zagarnęli najpierw Sudety, a potem, 15 marca 1939 roku, wkroczyli do Pragi, zajmując cały obszar Czech i Moraw. Dyktat Berlina sprawił, że Słowacja przekształciła się w „niezależne państwo", związane sojuszem z hitlerowską Rzeszą. Południowa granica Polski, dotąd bezpieczna, stanęła otworem przed napastnikiem, który mógł wyprowadzić cios z tamtego kierunku i wedrzeć się na głębokie tyły już nie tylko samego rejonu przemysłowego. Takiego przetasowania sytuacji Sztab Główny WP nie przewidywał, toteż niezależnie od innych przedsięwzięć organizacyjnych zapadła decyzja przedłużenia pozycji umocnionej aż do Mikołowa na południu regionu śląskiego. Znalazły się kredyty, obiecywano szybką dostawę materiałów budowlanych i środków technicznych, ale zegar wybijał już czas na korzyść Niemców. Mimo ogromnej ofiarności i pośpiechu do września powstał tylko szkielet tej inwestycji, kilkanaście schronów bojowych jeszcze nie powiązanych systemem ognia, tworzących w istocie ośrodek oderwany od zasadniczej linii z otwartą luką.
Tak oto nad obszarem warownym, który miał zamknąć wrogowi drogę do serca Górnego Śląska, zaczęły się zbierać ciemne chmury. W ostatnich dniach sierpnia 1939 roku do obsadzenia pozycji umocnionej skierowano trzy bataliony forteczne z ciężką bronią maszynową i armatami przeciwpancernymi, po dwie w każdym. Zajęły one stanowiska w schronach i rowach strzeleckich, obejmując odcinki o długości siedmiu kilometrów. Każdemu batalionowi przydzielono po jednej baterii armat polowych 75 mm (łącznie czternaście działonów), które w większości zostały zainstalowane w schronach.
Wsparcie na pewno cenne, lecz w zestawieniu z długością linii (21 km) stanowczo za słabe. Zakładano więc, że dodatkowy ogień kierowany prowadzić będą rozmieszczone w głębi obrony baterie 23 pułku artylerii lekkiej i 95 dywizjonu artylerii ciężkiej. Już w toku walki gen. Sadowski jako dowódca nowo utworzonej Grupy Operacyjnej „Śląsk" miał zadecydować, na których odcinkach ta pomoc będzie najbardziej potrzebna i co zdoła wydzielić z niewielkiej w sumie liczby luf. W składzie obsady pozycji umocnionej znalazła się ponadto kompania saperów do usuwania zniszczeń i stawiania przeszkód polowych oraz kompania ciężkich karabinów maszynowych na taczankach, przeznaczona do obrony przeciwlotniczej. Zabrakło min, zamiast planowanych 4000 z magazynów dostarczono około 500 i prawie wszystkie poszły na przedpola Mikołowa.
Na dowódcę obszaru warownego wyznaczony został płk Wacław Klaczyński, łączny stan jego sił wynosił około 7000 żołnierzy. Takie były przygotowania, wróg jednak jak się tego spodziewano nie rozwinął czołowego uderzenia. Przed pozycją umocnioną pojawiły się tylko dywersyjne bandy, które próbowały opanować kilka obiektów przemysłowych, bez skutku i z dużymi stratami. Główne natarcie wyszło z południa, na Mikołów i Pszczynę, gdzie Niemcy przełamali front masą czołgów.
Drugi groźny klin zarysował się na północy, w rejonie Częstochowy, i w tej sytuacji zamiar uporczywej obrony obszaru warownego stanął pod znakiem zapytania. Nieprzyjaciel mógł znaleźć się na jego tyłach, mógł odciąć i zniszczyć rozmieszczone tam siły. W tym położeniu pozostawała tylko jedna decyzja: odwrót. Dramatyczna i godząca w żołnierską dumę, ale innego wyjścia po prostu nie było. Strzelcy batalionów fortecznych, w ogóle wszyscy bez wyjątku, z goryczą i gniewem przyjęli rozkaz opuszczenia pozycji, który do nich dotarł w nocy z 2 na 3 września. Tu chcieli walczyć, tu gotowi byli oddać swą krew, stąd jednak musieli odejść. Odeszli w łunach dalekich pożarów, z bronią własną, niszcząc porzucone w schronach armaty polowe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz